Atlantycki niecodziennik cz. 3
5 grudnia
Po raz pierwszy widziałem fluorescencyjny plankton. Inne zalety nocnej wachty to: Orion, Syriusz i poziomy księżyc. 1747 mil od Las Palmas. 3160 mil z Barcelony.
Widzieliśmy kolejne cudo natury. Jakiegoś waleniowatego, który ujawnił nam się trzykrotnie, ale na zdjęcie go jest jeszcze czas 🙂
Niebo jest tak rozgwieżdżone, że po sprawdzeniu namiaru na kompasie, można śmiało nawigować na ciała niebieskie. Na AIS co rusz pojawiają się ściągające z nami jednostki. Teraz za rufą widzimy obydwa światła burtowe s/y Sofee. Trudno się przyzwyczaić do trzycyfrowej liczby, która określa nam dystans pozostały do mety w Rodney Bay. Co prawda zegar jachtowy mamy jeszcze w UTC-1, to na Karaibach będzie to UTC-4 (Polska UTC+1).
Po czasie okazało się, że wspomniane zjawisko to jednak nie słynny świecący plankton, tylko kalmary. Ten pierwszy, z tego co mi opowiadano, wygląda jak jednolita zielonkawa poświata na powierzchni oceanu, powodując efekt podkreślania wszelkich turbulencji w wodzie. Szczególnie ładnie wyglądałby kilwater! Te drugie obserwowalem w postaci większych, niebieskawych plamek.
Od początku rejsu marzy nam się widok wieloryba. Zachęceni dobrymi wynikami wśród ssaków morskich otrzymujemy kolejną okazję do sfotografowania… do dzisiaj nie wiemy czego. Niezidentyfikowany Obiekt Pływający pojawia się kilka razy przy naszej burcie, a przez nas zostaje zauważony trzykrotnie. Moja początkowa euforia, kiedy to w wielu zaimkach i wyrazach dźwiękonaśladowczych próbuję wytłumaczyć powód mojego pobudzenia, zostaje niezrozumiana przez resztę załogi. Pewnie Da Vinci czuł się podobnie w swoim czasie, niemniej ja znajduję zrozumienie w czasach sobie współczesnych, a dokładniej kilka minut później, kiedy ów „waleniowaty” objawia się przy prawej burcie po raz kolejny.
Tym razem jestem już uzbrojony w szkiełko i oko, ale zestawienie moich amatorskich umiejętności z kątem padania i odbicia promieni słonecznych, powoduje całkowity brak oczekiwanego efektu. Na zdjęciu widać wodę, co jednak jest już pewnym sukcesem. Nie wiedząc co robić, w akcie desperacji zaczynam filmować tajemnicze zjawisko, aby być w stanie wyłuskać choć kadr z nagrania i w taki sposób spróbować dotrzeć do prawdy o morskim stworzeniu. Nie jestem pewien co to jest i ile ma lat, niemniej na pewno zwierz jest od nas szybszy oraz stały w swoich decyzjach co do kierunku płynięcia. Nie wznieca również fontann pyłu wodnego. Tyle wiem, więc co to było? Może humbak? Oceńcie sami!
6 grudnia
Dzisiaj mieliśmy deszcz. Mały deszcz, a w sumie to tylko pięciominutowy deszczyk, ale przynajmniej spłukał nieco soli z laminatu i okolic 🙂
Zmniejszający się dystans do mety przynosi myśli o tym, co dalej. Skupiamy się jednak na kolejnych milach i zadaniach. Reszty przecież nie znamy.
Polski jacht s/y Nashachata tuż za nami 🙂 Ta dzielnie płynąca załoga 20-metrowego jachtu wyruszyła z opóźnieniem 1 dnia z powodów technicznych. Ponadto, niezastąpiony Adam podał nam dzisiaj, że pierwszy z jachtów w stawce dotarł już na metę. Nasze przybycie spodziewane jest we środę, ale postaramy się zrobić niespodziankę i przybyć wcześniej na metę 🙂
Dzisiaj rano, przy śniadaniu, Sebastian do każdego nakrycia dołączył jajko niespodziankę. Otoczony czekoladą żółty plastikowy kokon, mieszczący we wnętrzu zaskakujące „cuś”, wywołuje na naszych twarzach wielki uśmiech. Tak dawno nie próbowałem nikogo naciągnąć na ten łakoć! Sam nie wiem, czy bardziej zadowolony jest nasz kucharz-ofiarodawca czy Dominika, która wylosowała zieloną „wyścigówkę”.
Każda oznaka pamięci przez fizycznie oddalonych bliskich to wysokooktanowe paliwo podróżnika. Chętnie korzystamy z naszego komunikatora satelitarnego wymieniając z nimi zarówno głębokie spostrzeżenia, aktualności regatowe, jak i krótkie couciebizmy. W poprzednim etapie, kiedy wspomagał nas autopilot, było możliwe nawet pisanie podczas wachty nawigacyjnej. Teraz jest inaczej, choć przy zestawie grot+genua taki proceder byłby technicznie możliwy. Nie ryzykujemy jednak ze względu na wyścig. Wymieniamy się wieściami wchodząc za koło sterowe.
W tzw. „czasie wolnym”, czyli kiedy nie mamy obowiązków związanych z utrzymaniem lub prowadzeniem jachtu, zazwyczaj czytamy książki. Cieszymy się, że mądrzejsi o zeszłoroczne doświadczenia podczas wyprawy na dalekie południe, zaopatrzyliśmy się w dwa czytniki e-booków. Podczas wspomnianej podróży tak pochłonęła mnie książka, że przykleiłem się do urządzenia Dominiki i przesiedziałem przy nim przez większość trzytygodniowego rejsu. Co więcej, z powodu zużytej baterii, przez część czasu byłem przywiązany do gniazdka przy stoliku nawigacyjnym.
Kupiliśmy używane urządzenia, które sprawdzają się świetnie. Jedne o czym trzeba pamiętać, to przewrócenie się z pleców na brzuch. Jesteśmy już dość opaleni przez europejskie wojaże, ale nie chcemy ryzykować. Za każdym razem, kiedy czuję jak przypala mi się skóra, wraca mi studenckie wspomnienie z Polańczyka. Pracowałem nad jeziorem Solińskim przez miesiąc, jako sternik małego katamaranu. Za nic mając wszystkie rady odnośnie nakrycia głowy, tak przysmażyłem nos, że liniałem cztero- czy nawet pięciokrotnie.
7 grudnia
Niespodzainka? A i owszem! Pękający fał spinakera lekko nas ściął z nóg, na szczęście akcja ratunkowa powiodła się i żagiel nieuszkodzony. Nie mniej mamy mało rozsądnych możliwości postawienia go na nowo, więc już na klasycznym zestawie dojedziemy do mety. Ryb na wędce brak.
600Mm do celu! Jak to w ogóle możliwe? 2800Mm początkowo brzmiało jak „niemożliwie dużo”, a przecież już niedługo będziemy wypatrywać w lądu.
Po śniadaniu – akcja! Stoję za sterem, patrzę w wielki kolorowy żagiel. Nagle perspektywa dziwnie zakrzywia się na materiale, który prawie bezgłośnie traci kontakt z topem masztu i ląduje w wodzie… Odruchowo włączam stacyjki obydwu silników. Jestem przyzwyczajony, że jak coś złego się dzieje z żaglami, należy włączyć silniki. Kiedy krzykiem oznajmiam o stracie kolejnego „latawca”, wszyscy wybierają na pokład, a i dostaje mi się po uszach za próbę „zmielenia” spinakera przez śruby napędowe. Wśród wielu gromadzących się emocji uznaję za zbyteczne tłumaczenie, że silników finalnie nie chciałem uruchamiać i przełykam gorzką pigułkę bycia posądzonym o skrajne żółtodziobostwo.
Nie licząc paskudnego uczucia, że znowu dzieje się nie po naszej myśli, i że w tym momencie tracimy szanse na zajęcie dobrego miejsca w stawce, wszystko odbywa się względnie spokojnie. Wiatr jest umiarkowany, cisza wokół nas, brak innych jednostek w zasięgu wzroku. I jeszcze bujanie na fali bez poruszania się względem niej. W kolejnych minutach powstaje pomysł, jak podjąć z wody wielki żagiel, który nawet suchy jest dość ciężki. Pękł tylko fał, więc pozostałe cztery liny mamy przymocowane parami do rogów szotowych. Po chwili uwalniamy jeden z nich, starając się podjąć spinaker z prawej burty.
Praca jest bardzo mozolna, a tańczący na fali Royal nam nie pomaga. W natłoku chętnych do pomocy na dziobie, urazu doznaje Sebastian, którego noga zostaje przytrzaśnięta przez sztywną głowicę żagla, podczas przypadkowego obrotu katamaranu. Ból musi być paskudny i na chwilę tracimy nie parę rąk, ale nogę do pomocy. Reszta przebiega już powoli. Ustawiamy się w rzędzie, każdy zapierając się nogami wykonuje synchroczniczny skłon, podebranie żagla i wyprost. Tak, kawałek po kawałku, transportujemy spinaker do kokpitu. Przy okazji konieczne okazuje się związanie kolejnych części żagla, aby podwiewający wiatr nie przeniósł go z powrotem do wody, tym razem z przeciwnej burty. Praca pozwala nie myśleć o tym co dalej, ale po sklarowaniu wielkiej mokrej ściery na rufie, nosy samowolnie zwieszają się na kwitnę. Kolokwialnie mówiąc: „jest słabo”.
Gdyby nie niezawodny nos Marty, mogłoby być dużo gorzej. W przypadku straty genakera, jej czujność uratowała nas od potencjalnego pożaru, a tym razem alarmuje o dziwnym zapachu wydostającym się z komory silnika. Silnik od razu zostaje zgaszony przez Andrzeja, choć jeszcze nie wiemy co się stało. W ferworze walki, nikt nie zerknął na chłodzenie! Przez jakiś czas, prawy motor pracował „na sucho” i tylko Marta ocaliła go od kosztownej naprawy lub też całkowitego zatarcia. Witkowi, po ponad dwóch godzinach walki, udaje się w końcu uruchomić zapowietrzoną pompę wody i głębokie westchnienie wychodzi nam z piersi. Stanowczo wystarczy negatywnych emocji na dzisiaj.
8 grudnia
Dzisiaj dla odmiany dzień zaczęliśmy od złowienia mahi mahi. Sebastian ciągnąc z początku myślał, że to tylko jedne z licznych wodorostów 🙂
Oprócz wszechobecnej morskiej zieleniny, dzisiaj dane nam było również spotkać dryfującą… butlę gazową! Wypadła komuś?
Wielkie pasma żółtobrązowych sargassów ciągną się całymi milami. To katastrofa ekologiczna? Czy to płynie aż z Morza Sargassowego? „Zielenina” unosi się na powierzchni i mimo, że to tylko rośliny, staramy się je omijać. Szczególnie duże skupiska. Niejednokrotnie trzeba zwinąć całą wypuszczoną żyłkę, bo opór zgromadzonej na haczyku roślinności powoduje nieustanne jej wypuszczanie. Z początku każdy natychmiast reaguje w takim przypadku myśląc, że jakaś istota jest po drugiej stronie. Później staje się to tylko nużącą powinnością.
Dzisiaj jednak spotyka nas szczęście i podczas wspomnianego zwijania żyłki przez naszego kuka okazuje się, że mamy kolejną zieloną doradę! O dziwo, była mało waleczna. Z początku myślimy, że jest mała, a my płyniemy szybko i to ją zmęczyło. Po wyciągnięciu mahi-mahi dopiero widać przypuszczalną przyczynę – jej pysk jest pełen glonów. „Seba”, jak za każdym razem zostaje „oprawcą”, a my cieszymy się na posiłek ze świeżej ryby. Jakoś musimy się pogodzić ze stratą spinakera, a każde ożywienie spowodowane takimi nowymi sytuacjami bardzo w tym pomaga. Co powiecie na widok dużej, metalowej, niebieskiej butli gazowej? Mimo wszystko raczej płakać niż się śmiać, choć w oceanie mogła znaleźć się przypadkowo.
9 grudnia
Dawno nie widziałem tylu meteorów vel spadających gwiazd. Po zmianie wachty z Dominiką położyłem się na dachu i obserwowałem fajerweki. W głowie pojawił się miły obraz z młodszej młodości – jez. Dobskie „Zatoka Pięciu Piotrów” i wspólne z tatą obserwowanie roju Leonidów.
To ciekawe, że żagle się rwą, liny pękają, a my coraz szybsi – wykręciliśmy 224Mm w dobę! Taki dystans mamy do Barbados, niemniej żeglujemy na St. Lucia 🙂 Do mety mniej niż 300 mil.
Nocna wachta z 8 na 9 grudnia, to jeden z najbarwniejszych epizodów atlantyckiego pasażu. Kiedy oddaję ster Dominice, idę na górny pokład, jak co noc chwilę poćwiczyć „pompki”. Tym razem zostaję na dłużej, bo pociągniety urokiem kosmicznych fajerwerków, nie mogę się oderwać. Jest ich tak dużo, że zaczynam bawić się całą sytuacją zgadując, gdzie teraz spadnie kolejny świetlisty okruch. Radość zmienia się w podziw, a zgadywanka w podziękowanie. Zapamiętam tę noc jako przedziwną dziękczynną modlitwę do Boga za niezwykłe piękno Stworzenia.
Nie znam wielu gwiazdozbiorów. Bliższe prawdy będzie, że znam ich niewiele, bo nawet nie wiem ile ich jest. Tych nazwanych. Niemniej mam swoje ulubione – Kasjopeję i Oriona, który przypomina mi wielkiego motyla i wyznacza położenie Syriusza. Oriona zapamiętałem jeszcze z czasów gimnazjum, kiedy czasami za pomocą mapek z czasopisma „Wiedza i Życie”, wychodziłem zimą do ogrodu obserwować niebo. Po czasie doczytuję, że mogłem widzieć rój Geminidów, czyli meteorów „wylatujących” z gwiazdozbioru Bliźniąt.
Wciąż jest dla nas ważne, które miejsce zdobędziemy, choć międzynarodowa chwała nie jest związana z regatami ARC. Te raczej służą flotylli jachtów rekreacyjnych do bezpiecznego przepłynięcia Atlantyku w porze stabilnego pasatu. Ot, taki brytyjski model biznesowy, bo udział w wyścigach kosztuje.
10 grudnia
Zgodnie z zapowiedzią, rozwiało się w nocy. Idziemy na motyla pod pełnymi żaglami. Jak konie w galopie (…) 😛
Ciepło, cieplej, dojeżdżamy do celu. Przed nami jeszcze 150 mil żeglugi. Co raz pojawiają się delfiny, ale ich akurat nie łowimy 🙂
Próbujemy jeszcze znaleźć sposób wymiany pękniętego fału, ale brak liny odpowiedniej średnicy nam to uniemożliwia. Płyniemy więc nieustannie starając się ustawić żagle po przeciwnych stronach „na motyla”. Zjawiskowo to wygląda z zewnątrz. Rozkołys morza powoduje, że grot dostając wiatr od rufy, co jakiś czas chce przeskoczyć na drugą stronę. Oczywiście mamy związany kontraszot, czy inaczej prewenter, który mu to uniemożliwia. Niemniej to żężenie bywa nieznośne. W środku bomu nieustannie coś się tłucze!
Wpadamy na pomysł wysłania zdjęć do rodziny i przyjaciół w formie kartek świątecznych. Sebastian robi nam nawet profesjonalną sesję na dziobie. Dobrze się bawimy, mając na sobie stroje daleko odbiegające od naszych codziennych standardów. Dominika w białej sukience, a ja w koszuli (choć z krótkim rękawem) pozujemy bawiąc się w modeli. Bardzo nam żal, że ostatecznie żadna z tych kartek nie dotarła do adresatów, pomimo wysłania ich z Polski za pośrednictwem Poczty Polskiej.
Paweł