Pierwsze kroki na Karaibach
Po dopłynięciu do St. Lucii, organizatorzy regat oferowali wszystkim uczestnikom liczne atrakcje w porze wieczornej. Ze względu na szerokie znajomości wśród polskich załóg wybieraliśmy świętowanie w węższym, zgranym gronie. Opowieściom o tym, co kogo spotkało na oceanie nie było końca. Kto, ile razy spotkał stado delfinów, obok czyjej burty wyłonił się wieloryb, jakie ryby łakomiły się na przynętę, czyj spinaker napracował się najbardziej. Dobrze usłyszeć o wszystkich wydarzeniach z pierwszej ręki oraz „na świeżo”, ponieważ z każdym miesiącem fala, z którą trzeba było się zmagać, rośnie o jeden metr, złowiona Mahi-mahi jest „taaaaaaaka! I to średnicy!” (ilości „aaa” oczywiście przybywa), a uzyskana prędkość dorównuje osiągom kolejnych najlepszych światowych jednostek. Już znacie „Morskie Opowieści”? 😉
W ciągu dnia, prócz prac porządkowych przy jachcie, większość czasu poświęcaliśmy na kontakt z najbliższymi. Znaleźliśmy punkty z najlepszym WiFi, co umożliwiło prowadzenie wideo rozmów. Każdy próbował nadrobić ponad dwutygodniową przerwę w łączności. Najczęściej, po nawiązaniu dialogu z użyciem kamery, słyszeliśmy „Ale jesteście opaleni!”, a dopiero później następowała wymiana bieżących i tych nieco starszych informacji 😉
Odwiedzonym przez nas fragmentem wyspy była jej północno-zachodnia część, a dokładniej marina Rodney Bay i jej okolice. Tor wodny, którym wpływają jednostki, otoczony jest zadbanymi, rozległymi rezydencjami. Zachwyciły mnie parterowe i piętrowe budynki otoczone równo przyciętymi trawnikami i zacienione niewysokimi palmami. Większość apartamentów posiada własny, prywatny pomost wychodzący wprost z ogródka. Keje należące do portu jachtowego są utrzymane w dobrym stanie technicznym oraz wygodne do parkowania nawet dla dużych jednostek. Nasz katamaran dostał miejsce na samym końcu, dzięki czemu mieliśmy ciszę i więcej „prywatności”. Część, przy której cumują jachty, od lądu oddzielona jest strzeżoną bramą, ale nikt na wejściu tak na prawdę nie weryfikował osób przemieszczających się „do środka i na zewnątrz”. Może było tak ze względu na ogromne obłożenie miejsc jednostkami biorącymi udział w regatach i wyjątkowo intensywną wymianę ludzi. Poza budką strażniczą otwiera się nastawiona na turystów przestrzeń restauracyjno-sklepowa. Każdy znajdzie odpowiadającą mu pozycję w menu, ponieważ serwowane posiłki są różnorodne. Ceny z początku wydały nam się bardzo wysokie, ale po informacji, że są one podane w dolarach wchodniokaraibskich, okazało się, że możemy pozwolić sobie na małe co-nieco. Stały kurs do dolara amerykańskiego wynosi 1USD = 2,7XCD. Towar możliwy do zakupu w sklepach w obrębie IGY Rodney Bay Marina obejmuje produkty zarówno branży jachtowej, jak i spożywczej czy pamiątkowej. Do tego, na jej terenie znajduje się biuro odprawy paszportowej i celnej, bank oraz pralnia.
Od razu po przybiciu do brzegu, obok nas pojawiła się motorówka oferująca usługi tej ostatniej, z dodatkową opcją odbioru i ponownego dostarczenia czystych rzeczy bezpośrednio na jacht. Nie mając jeszcze sprecyzowanych planów na dalsze dni nie skusiliśmy się na propozycję. Niedługo po wizycie pierwszej łódki przy naszej burcie pojawiło się inne pływadło. Dziwna konstrukcja zadaszona palmowymi liśćmi wywołała w nas większe zainteresowanie. Okazało się, że jest to nawodny stragan oferujący świeże owoce i warzywa. W pierwszej chwili również nie potrafiliśmy uzgodnić, czy czegoś nam potrzeba, więc odmówiliśmy, ale w kolejnym dniu skusiliśmy się. Do naszych nabytków należały między innymi małe słodkie banany, awokado wielkości strusiego jaja oraz ciasteczka kokosowe, które – jak zapewniał sprzedawca – piekła jego siostra. Słodkości zdobyliśmy jednak nie za pieniądze, a metodą handlu wymiennego za puszkę piwa. Było naprawdę warto!
Pierwszym mieszkańcem Santa Lucii, z którym mieliśmy okazję porozmawiać dłuższą chwilę był… kierownik krupierów z pobiskiego kasyna. Kraymer, bo tak mu na imię, wypoczywał na brzegu basenu należącego do mariny. My dotarliśmy w to miejsce z Martą, po krótkim wypadzie poza teren portu i szybkich zakupach w osiedlowym sklepiku. (Dodam, że z półek zainteresowały nas jedynie słodycze i bardzo nisko procentowy napój na bazie piwa i oranżady, o atrakcyjnych smakach). Mimo późnej pory czuliśmy się zupełnie swobodnie mijając ciemnoskórych mieszkańców szwędających się po ulicach. Tylko raz zostaliśmy zaczepieni w niekulturalny sposób, ale bez agresji. Wracając do Kraymera, rozmowa rozpoczęła się standardowo „Skąd jesteście, jak macie na imię?”. Trochę nagimnastykowaliśmy się próbując poprawnie zaakcentować imię wyspiarza, ale o wiele więcej wesołości wywołały jego starania by wymówić „Paweł”, co po kilku powtórzeniach nadal brzmiało jak „bawół”. Dalej toczyły się wymiany informacji o tym, czym kto się zajmuje, oglądaliśmy zdjęcia żony i synka Kraymera, a nawet mieliśmy okazję przeczytać jeden z jego wierszy. Okazało się, że mamy zbyt ubogie słownictwo, by od razu w pełni zrozumieć tę poezję w języku angielskim, ale po chwili doceniliśmy artyzm naszego nowego znajomego. Jedna wypowiedź mocniej utkwiła nam w pamięci. Dotyczyła wielkich odkryć geograficznych, dokładniej Krzysztofa Kolumba „Niby jak on 'odkrył’ Amerykę, skoro od dawna mieszkali w niej ludzie?”. Spotkaliście się kiedyś z takim spojrzeniem? 🙂
Gdy w kolejnym dniu sprawy porządkowe jachtu doprowadziliśmy do satysfakcjonującego poziomu, mogliśmy wybrać się na dłuższy spacer, bez konieczności stałej kontroli upływającego czasu. W miasteczku, poza szlabanem portowym, choć nieco biedniejsze budynki i tak zrobiły na nas bardzo pozytywne wrażenie. Mimo dużej odmienności stanowią spójną całość utrzymaną w podobnym klimacie i stylu. Chcieliśmy z Pawłem znaleźć jakąś sympatyczną knajpkę na wieczorny posiłek. Niestety, żadnego baru ani restauracji nie napotkaliśmy, jedynie pizzerię. Drugim celem wyprawy była wizyta w studiu fotograficznym, gdzie moglibyśmy wywołać zdjęcia w roli kartek świątecznych. Dowiedzieliśmy się, że mamy do przejścia około kilometr do większego centrum handlowego i tam znajdziemy zakład. Po drodze na wskazane miejsce mijaliśmy kilka przydrożnych straganów oferujących świeżą wodę kokosową. Z niemałym przerażeniem patrzyliśmy, jak sprzedający ją mężczyzni – wyposażeni w maczety – jednym energicznym ruchem odcinają czubek orzecha, trzymanego w drugiej dłoni. Uznaliśmy, że my takim cięciem pozbawilibyśmy się co najmniej palców u ręki. Na naszych oczach jednak do żadnej tragedii nie doszło, a sterta pustych orzechów rosła w ekspresowym tempie. Panujący dookoła skwar zmotywowł nas do wizyty w mijanym sklepie. Wyszliśmy z dwiema buteleczkami jogurtu i… poznanego dzień wcześniej napoju na bazie piwa. Nieco orzeźwieni, żwawszym krokiem ruszyliśmy do centrum.
Chyba było dalej, niż nam sugerowano, ponieważ droga w jedną stronę zajęła nam około godziny. Faktycznie był tu fotograf, zorientowaliśmy się w cenach i możliwościach wydruku naszych zdjęć i postanowiliśmy wrócić z gotowymi plikami zgranymi na nośnik pamięci. Pawła kusił również znajdujący się tuż obok fryzjer, ale podana kwota za strzyżenie nie zachęcała nas do zajęcia jednego z foteli. Wzbogaceni o wiedzę na temat przestrzeni bogatej w sklepy i usługi wróciliśmy na jacht. Opowiedzieliśmy z dumą o naszym odkryciu, ale ku naszemu zaskoczeniu zostaliśmy poinformowani, że w to samo miejsce da się dopłynąć, a trasa pokonywana dinghy, czyli pontonem, zajmuje około 5 minut… No cóż, na spacer zawsze warto się wybrać.
Pomysł przejścia się po okolicy na tyle przypadł Marcie do gustu, że zdecydowaliśmy się przemierzyć tę samą trasę ponownie. Oczywiście z przerwą na wizytę w markecie po pewien znany już Wam produkt. Tym razem już mieliśmy ze sobą sprecyzowane zlecenie dla fotografa i zaplanowane parę innych spraw do załatwienia. Między innymi wstąpiliśmy do banku, by wymienić niepotrzebne nam już euro na dolary wschodniokaraibskie. We wnętrzu panował przyjemny chłód, a największe zaskoczenie wywołał głośnik, z którego wydobywała się muzyka na całe pomieszczenie. Otóż był to zwykły sprzęt starego typu odwrócony do góry nogami i ukryty w przestrzeni wyciętej między kasetonami na suficie. Urzekło nas to rozwiązanie. Kupiliśmy również dwie kartki pocztowe i znaczki, aby wysłać nową porcję wieści ze świata. Odpuściliśmy sobie jedynie zakupy spożywcze. Zamiast nosić kilogramy, uznaliśmy, że do największego sklepu udamy się po raz trzeci, ale teraz za pomocą dinghy. Tak też zrobiliśmy wieczorową porą. W niewielkiej lagunie, gdzie znajduje się molo sklepowe, trzeba uważać na zatopioną jednostkę. Pokazał nam ją Andrzej. W zasadzie widoczny był jedynie jej wystający ponad powierzchnię wody maszt. Uwierzcie mi, że ciężko byłoby wypatrzyć go samemu!
Po dwóch dniach na wyspie postanowiliśmy ruszać dalej, celem była Martynika. Przy brzegu Santa Lucii, w jednej z zatoczek, zrobiliśmy sobie jeszcze krótki postój w celach kąpielowo-pływackich. Wspaniale było poczuć delikatny chłód wody i nareszcie ruszyć dawno nie używane mięśnie. Na szczęście w ferworze nie zapomnieliśmy opuścić drabinki do wody, ale gdy wszyscy radośnie pluskaliśmy się, przyszły nam do głowy z popularnego filmu 😉 My bez problemów wróciliśmy na pokład chętni i gotowi eksplorować nowe tereny.
Dominika