Odsłona druga – Martynika cz. 1
Wypływając popołudniem z Choc Bay na St. Lucii, nie wiedzieliśmy jeszcze, że Martynika w ciągu nadchodzących tygodni stanie się bardzo bliska naszym sercom. Czuję, że to nie jest jeszcze czas na ostateczne podsumowania i nadawanie kolejnym miejscom ocen, tudzież ustawianie ich w hierarchii. Może w ogóle nie jest i nie będzie to potrzebne? Niemniej ciągle bawi mnie zdziwienie ludzi, którym na pytanie, który kraj najbardziej mi się spodobał podczas ponad półrocznej podróży, bez zastanowienia odpowiadam, że Bośnia i Hercegowina. Tak czuję.
Wracamy jednak na „Royala”. Kiedy podnosimy kotwicę, nad Martinique-St. Lucia Channel pojawiają się niskie, szare chmury. Chwilę później widać jak jeszcze dość daleko przed nami zmniejsza się widoczność, a nad powierzchnią wody pojawia się charakterysyczna dla deszczu mgiełka, spowodowana uderzeniami kropel o taflę morza. Szybko zapinamy „kamper”, czyli materiałową osłonę stanowska sternika. W samą porę! W momencie, kiedy Dominika jest za sterem, ja dopinam ostatnie zamki błyskawiczne, będąc już roszonym skośnie lecącą z nieba wodą. Kiedy wychodzimy zza osłony wyspy, fala się wypiętrza, gnając bez przeszkód od wschodu. Do opadów dołączają bryzgi słonej wody. Radość z zapięcia szarej budki jest podwójna 🙂 Po trzech tygodniach wyciągam sztormiak na pokład. Ubrany w krótkie spodenki i wciąganą od głowy kurtkę „kangurkę” zmieniam Dominikę na wachcie.
W takich okolicznościach przyrody docieramy do cypla osłaniającego zatokę Sainte Anne od wschodniego wiatru. Jest już ciemno, więc słabsze podmuchy i płaska woda wydatnie pomagają nam w manewrowaniu pomiędzy jachtami. Tych wokół nas jest dziesiątki, a na całym kotwicowisku – setki! Za ster staje Andrzej, a Dominika wyposażona w bardzo mocną latarkę-szperacz świeci w burty stojących wszędzie jednostek. Od południa – zostawiając przed sobą większość „planktonu” – z małą prędkością zanurzamy się w ławicę, szukając dogodnego i bezpiecznego miejsca. Wiemy, że dalej na północy – od wczoraj – stoi już polski katamaran Blue Ocean. Po stosunkowo krótkim kluczeniu w labiryncie jednostek, rzucamy „haka”. Trzeba przyznać, że manewr został wykonany bardzo dobrze, a i kotwica chwyciła dno za piewrszym razem. Nie obyło się jednak bez nerwów, bo słyszalność poleceń wydawanych na dużym Royalu nie zawsze jest wystarczająca. Rano przestawiliśmy się w inne miejsce, aby być bliżej wspomnianego wielokadłubowca. Parkujemy mu przed dziobem i w takiej konfiguracji spędzamy ponad tydzień.
Dzień zaczynamy od przydzielenia zajęć, a ja po raz pierwszy jadę na brzeg odprawić załogę. W każdym z karaibskich państw, czy jak w przypadku Martyniki i Gwadelupy – prowincji, trzeba dokonać odprawy paszportowej. Rozstrzał opłat jest bardzo duży. W St. Anne wynosi ona 3 euro za całą załogę, natomiast przykładowo na Dominice to 22 dolary amerykańskie za jedną osobę. Za całość pobytu. Jeszcze wyższe i bardziej zróżnicowane myta płaci się podczas czarterów komercyjnych, które wyliczane są od ilości dni spędzanych w granicach danego kraju. W każdym razie odprawę paszportową przeprowadzam samodzielnie przed komputerem, w asyście Andrzeja i Witka. Formularz jest czytelny, choć niewielkie trudności sprawia mi znalezienie francuskiego odpowiednika nazw miejsc. Konieczne jest wpisanie ostatniego portu oraz planowanego następnego. Santa Lucia, to „Sainte Lucie”, co po prawdzie nie jest jeszcze takie trudne. Największym wyzwaniem będzie – za dwa tygodnie – odnalezienie Brytyjskich Wysp Dziewiczych, czyli British Virgin Islands, a w okienku: „Les îles Vierges des Anglais”!
Zaczynamy od rekonesansu po okolicy miejscowości Sainte Anne, przy której kotwiczymy. Wąskie uliczki, kościół przy niewielkim kwadratowym głównym placu na wprost „dinghy docku”, czyli pomostu dla pontonów. Są dwie piekarnie, kilka sklepów, restauracji i kawiarnie. Można zjeść i pizzę, i świeżą rybę, i napić się wyspiarskiego piwa Loraine w dwóch odsłonach – ciemnej i jasnej. Hitem pobytu na Martynice okazują się ciastka francuskie nadziewane masą czekoladowo-migdałową, obsypanego płatkami migdałów. Kupujemy je prawie co rano, choć kilka naszych zamówień zostaje opacznie zinterpretowanych i zamiast ulubionych przysmaków odpływamy z bułkami czekoladowymi i bułkami z masą migdałową lub w jeszcze innej konfiguracji 🙂 Na śniadaniach królują bagietki i warzywa z pobliskiego targu, na którym sprzedawcy zaczynają rozkładać towary około pół godziny po ósmej rano. Spotykamy się z uśmiechami i pozytywnym przyjęciem miejscowych, tym bardziej, że Dominika zwraca się do nich z pytaniami w ojczystym francuskim. Raz nawet, przy kolejnych zakupach, zostaliśmy obdarowani słoikiem konfitury. Na stole goszczą soki z guawy i tamaryndowca, wprowadzając tym samym nowe smaki do naszej codziennej diety.
W pierwszą sobotę wspólnie całą załogą wybieramy się na spacer po St. Anne. Na tyłach kościoła ze sklepieniem w kształcie wnętrza łodzi jest stroma Droga Krzyżowa, z której szczytu rozpościera się piękny widok na zatokę. Nazajutrz rano uczestniczymy też z Dominiką we Mszy Świętej w języku francuskim. Na koniec Eucharystii, karaibskim zwyczajem na środek zostają wywołani kolejno: solenizanci, małżeństwa obchodzące swoje rocznice oraz goście. Ze względu na brak znajomości języka zabrakło mi śmiałości, by wyjść na środek. Pamiętam jednak wrażenie, jakie wywarła moja odpowiedź, kiedy kilka lat wcześniej na St. Maarten w podobnej sytuacji zostałem po angielsku zapytany od kraj, z którego pochodzę. Ale na Martynice, po wyjściu z kościoła jeszcze raz podchodzi do nas człowiek i proponuje ciasto i kawę, która jest zwyczajowo podawana gościom. Spiesząc się z powrotem na jacht z przykrością odmawiamy, po drodze dyskutując jeszcze o gościnności i otwartych sercach tutejszej katolickiej społeczności.
Kilkakrotnie płyniemy też pontonem wgłąb zatoki do Le Marin. Większe miasto, z dużą mariną i wielkim kotwicowiskiem, oferuje pełne zaplecze dla żeglarzy. Jest to bez wątpienia jedno z najlepiej rozwiniętych tego typu miejsc na Karaibach. Oprócz dwóch żaglowni, dostępne są nawet usługi remontowe z dużym travel-liftem – samojezdną bramownicą do podnoszenia statków o masie do 440 ton! Na początku korzystamy z usług tej pierwszej i oddajemy podarty na Atlantyku genaker do przeszycia po liku przednim. Później konieczna jest wizyta w sklepie żeglarskim i zakup nowego fału do spinakera oraz kilku drobiazgów. W kolejnych dniach za radą Andrzeja z Blue Ocean zostaje zakupiony również środek do renowacji teaku, którym ma zostać potraktowany stół w kokpicie. Komplikacje pojawiają się jednak przy próbie kontaktu z serwisem autopilota. Według relacji Witka, pracownicy zachowali się bardzo nieprofesjonalnie i po pierwszej wizycie… udawali, że ich nie ma w sklepie.
Paweł