Las d(r)eszczowy
Pracy przy jachcie teoretycznie nie było dużo, ale postępy czyniliśmy powolutku. Każdego dnia wyrywaliśmy chwilę na łączność z internetem, co wymagało odwiedzenia którejś z restauracji. Sebastian początkowo chciał zaopatrzyć się w kartę pre-paid, ale okazało się to niemożliwe. Każda z obsługujących wyspę sieci wymagała danych nabywcy, w tym stałego adresu zamieszkania na Martynice z potwierdzającymi to rachunkami. Po wielu próbach znalezienia rozwiązania poddaliśmy się. Naszym ulubionym miejscem na kontakty ze światem stała się knajpka Kokoarum. Okazała się być miejscem spotkań podróżników i żeglarzy, co w przyszłości nie raz nam pomogło.
Głównie żywiliśmy się na jachcie, ale i na „luksusy” był czas. Najlepiej wspominamy kolację, na którą zaprosił nas Witek. Wybraliśmy restaurację serwującą danie w charakterystycznej postaci. Po przyjęciu zamówienia, kelnerka przyniosła stojak, na którym leżał silnie rozgrzany, płaski kamień. Każdy dostał wypelniony po brzegi talerz z wybranym przez siebie zestawem, składającym się z kawałków surowego mięsa/owoców morza, frytek, surówek i sosu. Następnie kładliśmy niewielkie porcje na gorącej płycie i czekaliśmy, aż będą w odpowiadajacym nam stadium wypieczenia. Dzięki temu, nikt nie mógł narzekać stopień krwistości mięsa 😉 Uczta była wyśmienita i obfita. Uzupełniona złocistym, gazowanym płynem wprawiła wszystkich w fantastyczne nastroje.
Po kilku dniach przyszedł czas na samolot powrotny Witka, a nam zostały dwa dni do odprawienia do Polski Andrzeja i wpłynięcia w drogę na Brytyjskie Wyspy Dziewicze. To był ostatni moment, by zwiedzić bardziej oddalony fragment wyspy. Kacper – kucharz z jachtu Blue Ocean zaproponował nam wspólną wycieczkę wynajętym przez niego samochodem. Ilość miejsc nie była wystarczająca dla wszystkich, ale Marta zdecydowała spędzić ostatni dzień z tatą. W piątkę – z Sebą, Kacprem i jego dziewczyną Anią, zrobiliśmy szybką burzę mózgów, którą atrakcję wybrać. Zdecydowaliśmy się na najdłuższy szlak, prowadzący przez dżunglę, wzdłuż rzeki, obok wulkanu. W przewodnikach trasa zawsze opisywana była z miejscowości Grand’Rivière do Le Precheur. Zaznaczono, że nie da się pokonać jej samochodem i wracać trzeba wynajętą łodzią do punktu startu. Nam bardziej pasowało pokonać dystans w przeciwnym kierunku.
Wyjazd zarządziliśmy na bardzo wczesne godziny poranne, co oczywiście nam się nie udało i mieliśmy ponad półgodzinny poślizg. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w stolicy wyspy na zakupy spożywcze, które miały stanowić prowiant na cały dzień. Ostatecznie do Le Precheur dotarliśmy około godziny jedenastej. Chwilę kluczyliśmy, nie mogąc odnaleźć wejścia na szlak. Mój przewodnik również nie opisywał konkretnie tego miejsca. Nad brzegiem zobaczyliśmy grupkę rybaków, spytałam więc o właściwy kierunek. Jak wytłumaczyłam, jaką trasą chcemy iść, to złapali się za głowę i uznali, że jesteśmy plus-minus pięć godzin za późno. Trochę niedowierzałam, ponieważ wyczytałam, że spacer trwa około sześć godzin, powinniśmy przecież zdążyć przed zachodem słońca. Dopytałam jeszcze o możliwość powortu łodzią i dostałam numer telefonu, pod który mogliśmy się zgłosić. Po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy się ruszyć i ewentualnie wycofać, jeśli zrobi się zbyt późno.
Wkrótce samochód piął się po stromo pod górę w wyznaczonym kierunku. Cieszyliśmy się, że nie musimy pokonywać tego dystansu pieszo, ponieważ już początek bardzo by nas zmęczył. Zastanawialiśmy się, czy po powrocie drogą wodną do miasteczka będziemy mieć jeszcze siłę, by się wdrapać po nasz pojazd, ale nie chcieliśmy martwić się na zapas 😉 Dotarliśmy do podniesionego szlabanu i nie byliśmy pewni, czy możemy jechać dalej, czy powinniśmy już tu opuścić dzielny czterokołowiec. Na szczęście minęła nas terenówka i zajmujący ją mężczyźni machnęli ręką, by ruszać dalej. Nasza mapa na komunikatorze satelitarnym pokazywała jeszcze kilkaset metrów drogi. Dotarliśmy do ostatniego wyznaczonego punktu, ale przed nami wciąż był asfalt, więc nie zatrzymaliśmy się. Gdy okolica już wskazywała na początek pieszego szlaku, wysiedliśmy z pojazdu, zostawiając go na poboczu obok innego zaparkowanego tam samochodu. Od rana trochę padało, teraz też otaczała nas mżawka. Na szczęście byliśmy przygotowani na takie warunki atmosferyczne – wybieraliśmy się przecież do lasu deszczowego. Ważne przedmioty w plecakch trzymaliśmy w osłonach chroniących od wody – workach strunowych i torbach jednorazowych. Stroje wybraliśmy przewiewne i zdolne do szybkiego wyschnięcia, nie braliśmy kurtek i spodni przeciwdeszczowych, żeby się nie przegrać w gorącym lesie.
Po przejściu niewielkiej odległości dotarliśmy do… placu budowy. Dziwny widok, jak na szlak przez dżunglę. Sądziliśmy, że w tym miejscu powstanie parking. Dalej prowadziła nas jednak węższa i mocniej zarośnięta ścieżka, kontynuowaliśmy więc wyprawę. Przed nami droga wznosiła się, prawodpodobnie na szczyt wulkanu. Innych tras nie było, poszliśmy tędy. W miarę nabierania wysokości niebo stawało się coraz badziej bezchmurne, a widoki w dole i oddali zapierały dech w piersiach. Intensywna, bujna zieleń, egzotyczne rośliny i ocean na horyzoncie urzekły całą naszą grupę. Po jakimś czasie żwirowo-piaszczysto-tawiasta ścieżka ustąpiła miejsca kamieniom, po których musieliśmy wspinać się jak po schodach. Napotkaliśmy dwie schodzące pary. Co nas bardzo zaskoczyło – były zupełnie przemoczone i zgodnie twierdziły, że na górze jest o wiele gorsza aura. Nad nami nadal było słońce, a wiatr wiał dość delikatnie, nie przejęliśmy się więc zbytnio ich słowami. Uznaliśmy, że najgorsze nas ominęło.
Szybko przekonaliśmy się, że turyści nie przesadzali. Każde pokonane sto metrów w pionie przynosiło mocniejsze podmuchy, niższą temperaturę i gęstszą mgłę. Na samym szczycie (choć do dziś nie wiemy, czy nie dało się wejść jeszcze wyżej) wiało z taką prędkością, że ciężko nam było ustać na nogach. Na dodatek termometr w zegarku Pawła wskazywał zaledwie trzynaście stopni Celsjusza. Byliśmy tak przemarznięci i zmęczeni, że ulgę odnaleźliśmy w… głazie, za którym przykucnęliśmy, by chwilę odsapnąć. Szlak był bardzo enigmatycznie oznakowany, więc nawet nie wiedzieliśmy, dokąd iść dalej. Wybraliśmy kierunek, który wydawał nam się bardziej prawopodobny, ale był na tyle nieprzystępny, że zawróciliśmy i poszliśmy w drugą stronę.
Przypomniałam sobie informację z przewodnika, żeby stopy opierać tylko na kamieniach, nawet jeśli wydają się śliskie. Pod kępami trawy mogły czaić się wyrwy, które groziły złamaniem nogi, a nawet upadkiem ze stoku. Informacja okazała się prawdziwa po kilku nieostrożnie postawionych krokach. Rośliny pod ciężarem człowieka zapadały się, a pod nimi była przepaść. Na szczęście nikomu nic się nie stało.
Po kolejnych metrach dotarliśmy do charakterystycznego punktu, który upewnił nas, że jesteśmy na właściwej drodze. Był to budynek, określony jako schronisko. Betonowa, zapuszczona buda wydała nam się jednak jego przeciwieństwem i gdybyśmy musieli szukać bezpiecznego miejsca, ucieklibyśmy jak najdalej od tej wylęgarni pająków i innego robactwa. Przy każdym rozwidleniu dróg nie byliśmy pewni, dokąd iść, ale odnaleźliśmy dwa kolejne baraki podobne do pierwszego, szlak był więc prawidłowy. Od tej pory głównie podążaliśmy już w dół, ale każde podejście wywoływało w nas niepokój. Zrobiło się cieplej, mniej wiało, a krajobrazy podobały nam się co raz bardziej. Kilka razy musieliśmy skorzystać z drewnianych drabinek, które dodawały miejscu uroku. I tak, krok na krokiem dotarliśmy do… początku naszej trasy. Zorientowaliśmy się, że zamiast zrobić trawers wzdłuż wybrzeża, ostatecznie trafiliśmy na inną rozważaną przez nas wycieczkę, czyli wspinaczkę na wulkan Montagne Pelée. Zmęczeni, szczęśliwi i prawie wysuszeni usiedliśmy, by spałaszować kanapki w ramach finału wyprawy. Dużą zaletą naszej pomyłki był fakt, że nie mieliśmy problemów z powrotem, nawet samochód mieliśmy po drodze, a nie pod górę.
Na ostatnich metrach spotkaliśmy jeszcze sympatyczne stado kóz, które pozdrowiło nas donośnym beczeniem. Cały spacer zajął nam około cztery godziny. Ponieważ do zachodu słońca zostało nam jeszcze trochę czasu, postanowiliśmy w drodze powrotnej zwiedzić stolicę – Fort De France. Tu wbiliśmy się w korki spowodowane godzinami szczytu. Po skręceniu w boczną uliczkę nie udało nam się uciec w kierunku jakiekolwiek zabytku lub mniejszego zgiełku, ponieważ wyprowadziła nas ona z powrotem na główną trasę, tyle że kilkaset metrów wcześniej. Zrezygnowaliśmy z kolejnych podejść, zrobiliśmy postój w PewnejWszystkimZnanejRestauracjiFastFood na „ciepły posiłek” i wróciliśmy do St. Anne.
Kolejnego dnia, rano, pożegnaliśmy dwóch Andrzejów – od nas z Royala i z BlueOcean, którzy odjechali na lotnisko. Zostaliśmy we czworo na pokładzie z Martą i Sebastianem i po ostatnim sprawdzeniu, czy jesteśmy gotowi do drogi, tuż przed zachodem słońca ruszyliśmy na północ – w stronę Sint Maarten.
Dominika