Spacer nad przepaścią

/ 23 kwietnia, 2019/ Martynika/ 0 comments

Kolejny ranek przywitał nas strugami deszczu i niebem zasnutym gęstą warstwą chmur. Po tygodniu perfekcyjnej pogody nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że:

* musieliśmy autostopem pojechać odebrać samochód

* był to jedyny i ostatni dzień, w którym mogliśmy pojechać na dawno zaplanowaną wycieczkę

* czekało nas składanie mokrego namiotu nie wiedząc, kiedy nadarzy się okazja do jego wysuszenia

* na czas składania namiotu musieliśmy wyjąć na deszcz nasze plecaki

Na domiar złego infrastruktura kempingu nie przewidywała suchego, zadaszonego miejsca, które ułatwiłoby nam zadanie. Nie mając innego pomysłu rozdzieliliśmy się z Pawłem – on pojechał do wypożyczalni, a ja zabrałam się za pakowanie. Nie minęło pół godziny i nad mą głową zawitało słońce! Szybko porozwieszałam mokre rzeczy, by pozbyć się możliwie dużo wilgoci. Wysoka temepratura sprawiła, że dość szybko nasz sprzęt nadawał się do zwinięcia. Ochoczo i z nową energią zabrałam się za składanie namiotu, ale gdy byłam w połowie, niebo momentalnie zrobiło się szare i lunęła na mnie kolejna porcja wody. Zrezygnowana dokończyłam dzieła co raz mniej zwracając uwagę na płynące po mnie i naszych rzeczach strugi. Najbardziej denerwował fakt, że wszystko oblepiło błoto… W takiej sytuacji zastał mnie Paweł, gdy wrócił samochodem na pole namiotowe. Pomógł mi przenieść nasz bałagan do bagażnika i z niewesołymi minami ruszyliśmy po Ulę i Mikołaja.

Para już na nas czekała gotowa i spakowana. Jeszcze zostaliśmy ugoszczeni pysznym śniadaniem i kawą. To nam dodało trochę otuchy i zapakowaliśmy się wszyscy do samochodu. W planie mieliśmy również wizytę w sklepie sportowym, by uzupełnić ekwipunek. Trasa przebiegała w wesołej atmosferze, ale przy nieustannym akompaniamencie pracujących wycieraczek. Do sklepu dotarliśmy bez problemu i sprawnie zgromadziliśmy potrzebny sprzęt. Ja zdecydowałam się na zakup wodoodpornych spodni, bo dwie pary zostawiłam przez przypadek na Royalu, a wszystko wskazywało na to, że pogoda nie ulegnie poprawie. Pierwotny plan zakładał spanie „na dziko”, a Ula i Mikołaj nie mieli nic, w czym mogliby spędzić noc. Myśleli o hamakach, ale ostatecznie zdecydowali się na namiot. Spodziewaliśmy się, że ze względu na pogodę ostatecznie trafimy do hostelu, ale uznali że i tak na kolejne etapy podróży przyda im się własny, przenośny domek. Nieco pogodzeni z losem mimo wszystko kontunowaliśmy wyprawę.

Bliżej początku Kanału Niewolników pojawiło się kilka drogowskazów na tę atrakcję turystyczną, ale samo wejście było słabo oznaczone i chwilę nam zajęło jego odnalezienie. W okolicy nie było również żadnego parkingu, skorzystaliśmy więc ze skrawka trawnika przed jednym z prywatnych terenów. Wysiedliśmy z samochodu i zaskoczył nas brak deszczu. Spodziewając się, że to stan chwilowy i tak odzialiśmy się w przeciwdeczowe stroje i ruszyliśmy na szlak.

Kanał Niewolników został zbudowany w latach 1760-1770. Znajduje się na zboczu góry Morne des Cadets. Jego rolą było napędzane młynów, nawadnianie okolicznych pól uprawnych, a także dostarczanie wody do miasteczek znajdujących się u stóp wzniesienia. Obecnie można przemierzyć jedynie jego część, ponieważ dalszy fragment uległ zniszczeniu. Trasa przebiega po murku szerokości około 40cm, po którego jednej stronie płynie woda, a po drugiej jest przepaść.

Do bramy wejściowej przylega mały, ogrodzony basen. Przeraziłam się, gdy zobaczyłam w nim ciemnoskórego mężczyznę, który co chwilę gwałtownie zanurzał się w wodzie, która zaczynała buzować, a ku powierzchni wydobywały się duże bąble powietrza. Po kilku takich cyklach pan wyłonił się ponownie, tym razem z dużą ilością liści w garści. Zrozumiałam, że odtykał przepływ, który zakorkował się po porannej ulewie. Odetchnęłam z ulgą i wkroczyłam na murek. Po trzech krokach nie byłam pewna, czy to tu, ponieważ szlak dość gęsto zarastały krzaki, ale kilka metrów dalej otwierała się szersza przestrzeń.

Każdy przebyty metr ukazywał nowe, co raz piękniejsze krajobrazy. Zachwyceni, co chwilę przystawaliśmy wlepiając wzrok w otaczającą nas przestrzeń. Czasami mijaliśmy wysokie i bardzo cienkie palmy, innym razem gęste, bujnie zielone drzewa oplecione lianami, a kawałek za nimi kępy bambusów lub barwne kwiaty. Spod nóg uciekały nam do wody małe, żółte kraby. Sceneria przywodziła na myśl sceny z filmu Park Jurajski, Księga Dżungli lub Tarzan. Szczęśliwie, odkąd przekroczyliśmy bramę wejsciową, aż do końca nie trafiliśmy na deszcz. Kamienna krawędź, mimo, że wąska, dawała dobrą przyczepność i czułam się na niej stabilnie. Po drodze był tylko jeden, krótki fragment, w którym była uszkodzona ciągłość muru. Ja i Mikołaj nie byliśmy przekonani o prawidłowym funkcjonowaniu naszego zmysłu równowagi i potrzebowaliśmy chwilę więcej na pokonanie trudności. Poza tym odcinkiem szlak nie przysporzył nam niepokojów i mogliśmy w pełni cieszyć się bogactwem krajobrazów.

Tuż przy końcu turystycznej części zboczyliśmy trochę z głównej trasy, by obejrzeć postawioną na uboczu kapliczkę. Niestety stała się obiektem wandalizmu i zastaliśmy ją zdewastowaną. Do pokonania mieliśmy jeszcze dwa tunele, a nad jednym z nich zauważyliśmy taras, który wyglądał jak restauracyjny. Tym razem był zamknięty, ale później dowiedzieliśmy się, że w najbardziej turystycznych miesiącach można tam zjeść obiad lub napić się kawy. Przy ulicy prowadzącej do dalszego miasteczka otwarty był sklepik z pamiątkami, ale nie sprawdzaliśmy, co było w asortymencie.

Zależało nam, by do samochodu wrócić przed zachodem słońca, więc drogę powrotną pokonaliśmy w trochę szybszym tempie. Na starcie spotkaliśmy stado kóz, ale przepuściły nas 🙂 Tym razem obserwowaliśmy zmianę stopnia przejrzystości wody względem początku naszego spaceru. W ciągu pokonywania pierwszych kilometrów zaskoczeni byliśmy czystością i klarownością strumienia. Z czasem stawał się on co raz bardziej mętny. Gdy szliśmy w stronę samochodu obserwowaliśmy już duże ilości mułu i liści płynących wraz z silniejszym po deszczu prądem. To potwierdziło mi przyczynę niepokojącego mnie zachowania mężczyzny z basenu przed wejściem na szlak. Na ostatnim metrze prawie wpadłam do kanału, ponieważ zbyt pewnym krokiem chciałam pokonać zarośnięty fragment i rośliny „zepchnęły” mnie na drugą stronę. Udało mi się przebalansować ciało i ostatecznie wylądować na płocie po drugiej stronie i uniknęłam niechcianej kąpieli.

Ustaliliśmy z Ulą i Mikołajem, że skoro już nie pada, to postaramy się znaleźć dobre miejsce na dziki kemping. Na nawigacji wyszukaliśmy obiecujące miejsce na plaży w Les Trois-Îlets i po wizji lokalnej na miejscu zdecydowaliśmy się rozbić namioty. Za nami poustawiane były łodzie rybackie i zastanawialiśmy, czy rano nas nie zbudzą poławiacze wychodzący w morze. Zjedliśmy wspólnie kolację w formie pikniku na piasku i – po wzięciu prysznica na plaży – poszliśmy spać. O brzasku faktycznie wokół nas zatłoczyło się, ale nikt nam, ani my nikomu nie przeszkadzaliśmy. Nasza pozycja stanowiła jednak świetny punkt obserwacyjny, z którego śledziliśmy ładowanie na pokład skrzynek krabowych i sieci.

Rybacy wyszli w morze, a my pożegnaliśmy się z naszymi serdecznymi znajomymi i wróciliśmy do samochodu. O godzinie 8:30 musieliśmy zdać go do wypożyczalni i w tym samym punkcie wsiąść do prywatnej taksówki znajomego – znajomego, który za sam koszt paliwa odwiózł nas na lotnisko. Ahoj, nowa przygodo, ahoj nowe lądy!

Dominika

Share this Post

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*
*