Nowe mieszkanie
Na lotnisko dotarliśmy z dużym zapasem przywiezeni przez Czecha Pavla, który oferował usługi taksówkarskie za połowę rynkowej ceny. Okazało się, że nie możemy jeszcze nadać bagażu rejestrowanego, więc nawet zdążyliśmy rozejrzeć się za lotami z Karaibów na Kostarykę. Pierwotny plan spędzenia Bożego Narodzenia w Ameryce Centralnej był już siłą rzeczy zmieniony, bo to spędziliśmy na St. Maarten. Skoro jednak czekało nas miesięczne żeglowanie po wyspach, to wbrew pierwotnym zapatrywaniom, zamiast myśleć nad kolejnym jachtostopem, zaczęliśmy szukać regularnego środka transportu. Po krótkim i bardzo intensywnym przeglądzie ofert (wyobraźcie sobie dwie sylwetki w skupieniu pochylone nad telefonami) znaleźliśmy tanią, amerykańską linię lotniczą, która z przesiadką w Miami była gotowa przewieźć nas na drugą stronę Morza Karaibskiego. Co prawda, każda nowa odsłona strony internetowej zawierała bardzo duże okna, próbujące przekierować nas na wszelkie możliwe promocje – od siedzeń z większą przestrzenią na nogi, przez szybsze wejście na pokład, na bagażu skończywszy. Żartowaliśmy, że przewoźnicy tego typu, niedługo będą pobierać opłaty za… miejsca siedzące! W naszym przypadku, jedynym bonusem, na który się zdecydowaliśmy, był bagaż rejestrowany. Oczywiście szukaliśmy linii, które pozwolą nam polecieć jak najtaniej, więc byliśmy zadowoleni z całej transakcji. Mieliśmy co prawda małe problemy z płatnością, bo miałem ustawione zbyt niskie limity karty, ale ratując się plastikiem Dominiki – po trzeciej próbie – dokończyliśmy zakupy.
Przesiadka na francuskiej Gwadelupie nieco wydłużyła nasz lot, ale nie stanowiło to dla nas problemu. Wysiedliśmy tylko na moment z naszego turbośmigłowego pojazdu i zostaliśmy skierowani do okrągłej poczekalni. Po pół godzinie zostaliśmy wywołani z resztą oczekujących pasażerów i… wróciliśmy do samolotu, którym niedawno lądowaliśmy. Niedługo później zacząłem rozpoznawać kształty wyspy, na której miesiąc wcześniej spędziliśmy Boże Narodzenie. St. Martin odwiedziłem również trzy lata wcześniej na Wielkanoc, w zastępstwie za Krzyśka w dwuosobowej delegacji z mojej byłej firmy. Jeszcze samolot wykonał głęboki skręt na Marigot Bay, po czym po chwili nastąpiło podejście na niewielkie lotnisko Grand Case. Budynek przypominający raczej niewielki terminal dworca autobusowego wyglądał schludnie. Z uwagi na mały ruch, wszelkie formalności odbywały się dość sprawnie. Jedyne co nas zaskoczyło, to obecność kraba, który widocznie poszukiwał właściwej bramki do swojej podróży.
Taksówką dostaliśmy się w okolice terminalu promowego. Stąd zostaliśmy podjęci dinghy alias „Ryży koń”, powożonym przez Maćka. Przyjechał po nas również Kacper, który dzień później wracał do Polski. Naszego nowego kapitana poznaliśmy już w zatoce Sainte Anne na Martynice, przed odpłynięciem na noworoczny czarter. Co prawda jacht był już w większości przygotowany na przyjęcie nowych gości, ale wymagał jeszcze nieco naszej pracy. Korzystając z dużych przestrzeni na dziobie, najpierw zabraliśmy się za suszenie naszego namiotu, spakowanego na plaży na Martynice. W tym celu odpięliśmy sypialnię od tropiku i całość, wraz z podłogą, rozwiesiliśmy na relingach. Wiejący tego dnia silny wiatr wydatnie wspomógł proces i po dwóch godzinach mogliśmy spakować sprzęt bez obaw o rozwój niechcianych przez nas form życia wewnątrz.
Zanim zabraliśmy się za sprzątanie i przygotowywanie kabin, czekały nas duże zakupy, zgodne z listą przesłaną przez nowych gości. Wybór padł na ten sam supermarket, w którym robiliśmy aprowizację przed rejsem noworocznym, więc musieliśmy przepłynąć przez całą Lagunę Simpson Bay. Sprawunki przebiegły bezproblemowo, a my wieczorem zostaliśmy uraczeni pyszną kolacją ze stekami w roli głównej.
Rano, razem z Dominiką, odwiedziliśmy Kacpra na brzeg. Po załatwieniu kilku spraw w Marigot i serdecznym pożegnaniu nasz bliski kolega wsiadł w taksówkę na lotnisko, a my poszliśmy dokończyć zakupy, świadomi faktu, że niedługo przyjadą nowi goście. Wkrótce po naszym powrocie na Blue Ocean do Maćka przyszła wiadomość o ich niedługim przybyciu. Szczęśliwi, że udało nam się zdążyć z porządkami na czas, oczekiwaliśmy pojawienia się pasażerów. Ostatnimi akcentami sprzątania były złożenie i spakowanie namiotu oraz szybka segregacja rzeczy na niezbędne podczas najbliższego miesiąca żeglugi i te niepotrzebne. Te drugie wylądowały w plecakach, które po szczelnym zawinięciu czarną folią i dodatkowym zabezpieczniu dwoma workami na śmieci, zostały umieszczone w prawym piku dziobowym. Nasz sprzęt wkładaliśmy do środka, mając nadzieję, że po miesiącu będzie wolny od wszelkich mikroorganizmów, tak lubujących się w ciepłym i wilgotnym środowisku.
Naszą małą kabinę z dwiema pojedynczymi kojami ustawionymi piętrowo dzieliliśmy z Maćkiem. Szczęśliwie kilka ostatnich nocy przed przylotem na St. Martin spędziliśmy w naszym – oszczędnym w miejsce – namiocie. Niezawodnie zadziałał efekt skali i tak jak w poprzednich miesiącach w podróży, znów poczuliśmy się w nowych warunkach jak w pałacach. Jest wentylator, pościel, ręczniki, prywatna łazienka, firmowe koszulki, więc czego chcieć więcej? Po południu nasi goście przyjechali na dwie tury, rozlokowali się w swoich kabinach i po krótce przedstawili swoje oczekiwania co do nas, jako załogi. Zejście z kotwicy zaplanowaliśmy na poniedziałek.
Paweł