Codzienność na Wyspach Zawietrznych cz.2
17.01 Statia – Saint Kitts (Potatoe Bay)
Wczoraj nie udało nam się zrobić odprawy, ponieważ było już zbyt późno. Mieliśmy jednak okazję poznać sympatyczną, holenderską rodzinę. Wymieniliśmy się uwagami odnośnie regat ARC (zobaczyli u nas torbę z poprzedniej edycji, co dało impuls dalszej rozmowie) oraz o Statii i innych, pobliskich wyspach. Również dzięki tej parze, od rana trafiamy bezpośrednio do stojących na uboczu budek pełniących funkcję oficjalnych budynków państwowych. Sprawę załatwiamy sprawnie, co daje nam możliwość spędzenia większej ilości czasu w okolicy.
Wyspa Saint Estatius bardzo przypadła nam do gustu. Zadbane, kolorowe budyneczki ciągną się wzdłuż drogi. Do sklepu musimy wdrapać się na górę – ale warto! Okazuje się, że odwiedzona przez nas miejscowość jest o wiele większa, niż początkowo sądziliśmy. Ponadto widok z wysokości na zatokę zawsze cieszy oko. No i uzupełniliśmy zapasy w lodówce. Możemy ruszać dalej!
Dominika
Podczas krótkiej przechadzki po Statii rozbawia mnie tabliczka zawieszona na furtce, zagradzającej wejście na skrót do fortu. Napisano na niej: „Nie pozwól kozom wejść do środka. Nie zważaj na to, co Ci mówią!” 🙂 To się wpisuje w nasze poczucie humoru! Piękny widok ze schodów prowadzących na górę, uroczy niewielki kościół na jej szczycie, małe domki – to wszystko mijamy po drodze do niewielkiego marketu, w którym uzupełniamy jachtowe zapasy.
Podczas wypełniania formalności, uprzejmy pogranicznik sam proponuje skserowanie listy załogi. Dzięki temu nie musimy wpisywać dat i miejsc urodzenia, numerów paszportów i ich dat ważności, o imieniu i nazwisku nie wspominając. To bardzo miłe z jego strony. Niestety jego kolega (chyba starszy szarżą) wydaje się udzialać mu napomnienia po holendersku. Przyznam, że nie jestem pewien czy dokładnie o to chodzi – w końcu język holenderski nie jest moją mocną stroną – ale mimika i sytuacja wskazuje na dezaprobatę w stosunku do bezinteresownej pomocy obcym. Sprawa przez chwilę wisi na włosku. Będzie więcej roboty? Na szczęście po krótkiej wymianie zdań, nasza kopia zostaje przyjęta, a my wracamy na pokład.
Znowu mamy zawitać na St. Kitts! Tym razem widzimy stolicę – Basseterre – za dnia, ponieważ poprzednim razem wypływaliśmy z White House Bay o zmroku. Z pokładu katamaranu widzimy głębiej wciętą zatokę i zacumowane do dużego pomostu dwa wielopokładowe wycieczkowce. Dzisiaj już jest zbyt późno na „zabawę” z paszportami, więc po krótkim namyśle Maciek decyduje o rzuceniu kotwicy w Zatoce Ziemniaczanej. Manewr musimy wykonać dwa razy, ale przedwczoraj na St. Barts robiliśmy to trzykrotnie, więc nie jest źle. Najwyraźniej tutaj dno chce trzymać nas lepiej. Po zmroku jeszcze zawożę gości do restauracji z muzyką na żywo. Kiedy ich odbieram jestem oczarowany głosem mężczyzny śpiewającego jazzowe i bluesowe covery przy wtórze kwartetu czy może nawet kwintetu. Wybaczcie, ale dzisiaj już nie pamiętam dokładnie.
Paweł
18.01 Saint Kitts – Nevis (Charlestown)
Aby dopełnić formalności i zrobić odprawę na St. Kitts, konieczne jest przejechanie do centrum miasta. Wiemy, że jeśli dotrzemy równocześnie z jednym ze statków wycieczkowych, to zajmie nam to dużo czasu. Zamówienie taksówki okazuje się bardzo łatwe, ponieważ pierwszy zagadnięty przez nas o najbliższy postój mężczyzna proponuje, że sam nas podwiezie. Przy okazji dowiadujemy się co-nieco o naszym kierowcy i o samej wyspie. Lubimy takie autostopy!
Na miejscu odkrywamy, że każde biuro, które musimy odwiedzić, mieści się w innym budynku. No i nie mamy szczęścia – na ostatnich drzwiach, do których pukamy, wisi informacja, że dopiero za godzinę dostaniemy się do środka. Nie ma tego złego – pokręcimy się po okolicy i zobaczymy z bliska pływające kolosy! Firmowe koszulki i teczka pod pachą ułatwiają nam kilkukrotne przechodzenie przez bramki bezpieczeństwa, oddzielające przestrzeń portową dostępną jedynie dla pracowników i klientów wycieczkowców. Urzędy, w których musimy uzyskać stosowne stemple i pozwolenia znajdują się po tej drugiej stronie, więc na chwilę udaje nam się wmieszać w gąszcz turystów i poczuć ten nieco jarmarczny klimat. Na koniec oczekiwania załapujemy się nawet na koncert lokalnego bendu przygotowany na takie okazje – kilka szlagierów rytmicznie wystukiwanych na instrumentach, przy wtórze poprawnego wokalu, przyciąga tłumek gapiów zafascynowanych karaibską muzyką „na żywo”.
Dominika
Dzisiaj czujemy się jak w wesołym miasteczku. Poszczególne wyspy karaibskie są dość zróżnicowane pod względem kulturowym i organizacyjnym, a to, co jest prezentowane turystom ze statków pasażerskich, zakrawa na atrapę i tzw. „cepelię”. W obrębie uliczek zlokalizowanych najbliżej portu można kupić wszelkiego rodzaju pamiątki, alkohole, tytoń, wypić „amerykańską” i „europejską” kawę, a wszystko okraszone zachęcającym napisem „DUTY FREE”. Sprzedawcy różnych narodowości, z przewagą Chińczyków i Hindusów, od wejścia starają się przyciągnąć klienta. My również mamy swoje zadanie – zdobyć filtry do papierosów. Okoliczności – jeżeli spojrzeć z tej perspektywy – nam sprzyjają, bo godzinne oczekiwanie na panią z urzędu imigracyjnego wypełnia nam chodzenie od sklepu do sklepu w poszukiwaniu niszowego towaru. Na chwilę siadamy również przy kawie i anglosaskim donucie, zasilając tym samym grono międzynarodowej mieszanki będącej w środku.
Powrót do urzędu zlokalizowanego w żółtym budynku-bramie to tylko chwila spaceru, ale musimy się jeszcze udać do celnika, który pracuje w innym miejscu, co jeszcze wydłuża nasze czynności. Co ciekawe, bardzo dużo osób oferuje nam usługi taksówkarskie. Są również pośrednicy, którzy decydują, który kierowca weźmie który kurs. Wszystko działa dość sprawnie, chociaż moja chęć do zamienienia z każdym chociaż „słówka” znacząco utrudnia nam powtórne dotarcie do żółtego budynku. Trochę zniecierpliwiona Dominika wymaga ode mnie deklaracji pohamowania emocji. Przecież jesteśmy na służbie! Kiedy po przejeździe taksówką wracamy na pomost – tzw. „dinghy dock” – chwilę czekamy na przyjazd Maćka, dzięki czemu mamy możliwość z bliska oglądać rosłego pelikana.
Trzeba przyznać, że duże wrażenie zrobiły na nas równe trawniki, pola golfowe i wiele tablic wiodących do licznych „resortów”. Piękny był również widok, podczas przejazdu szczytem wzniesienia, z którego widać zarówno Morze Karaibskie, jak i Atlantyk. Przedłużające się formalności oraz planowany na jutro przelot pod wiatr na Anguilę powodują, że kolejną noc spędzimy nieopodal, na południowej wyspie gościnnego brytyjskiego terytorium – Nevis.
Mniejszy i uboższy brat nie przyciągnął tłumów, więc na boi stajemy w towarzystwie zaledwie kilku jachtów. Kołysząc się lekko na fali obserwujemy duże plażowe katamarany, które przypływają i odpływają. Zabierają one na pokład ponad dwadzieścia osób, ale nie oferują im miejsca do spania. Goście mają możliwość zejścia prawie bezpośrednio na piasek, a trzyosobowe załogi dbają o ich dobre samopoczucie. Na prośbę dwóch naszych pasażerów, płyniemy pontonem ku pomostowi, z którego udają się na krótki spacer po głównym miasteczku wyspy – Charlestown. Noc jest spokojna i krótka, bo czeka nas wczesne wstawanie.
Paweł
19.01 Nevis – Antigua (Lignumvitae Bay)
Na Nevis parkujemy nieopodal miejsca rzekomego „ataku piratów” z przeprawy na BVI kilka tygodni temu. Nawet mija nas kilka łodzi wracających z połowów, podobnych do spotkanej poprzednio, ale na żadnej z nich nie dostrzegamy znajomych nam twarzy. Wczoraj przybyliśmy godzinę po południu, goście mieli więc sporo czasu, by nacieszyć się piaszczystą plażą okoloną strzelistymi palmami. Nam udało się położyć spać wczesniej, by dziś wypłynąć o 5 rano. Po kilku godzinach żeglugi docieramy na inną wyspę, na której pożegnamy się z jednym z naszych pasażerów. Aby mógł bez problemów wsiąść na pokład samolotu, chcemy załatwić wszystkie niezbędne formalności przed końcem pracy urzędów. Ustaliliśmy, że najpóźniej do brzegu wyspy Antigua trzeba dobić o godzinie 15:00.
Ruta biegnie nam sprawnie. Najbardziej cieszy mnie dzisiaj fakt pojawienia się po naszej prawej stronie… dwóch wielorybich fontann! Zwierzęta co prawda nie pokazują nam nawet skrawka swego grzebietu lub płetwy, ale pierwszy raz w życiu mam okazję oglądać wodny pióropusz, co mnie niezwykle ekscytuje. Pół godziny później obok lewej burty przepływa stado delfinów i przez kilka minut baraszkuje obok nas. Ależ dzisiaj mam ucztę dla oka!
Zgodnie z planem, wczesnym popołudniem mijamy pierwsze zabudowania. Już na pierwszy rzut oka widać wyższy status materialny mieszkańców. Duże, przestronne domy są zadbane i schludne. Zaparkowane przed nimi jednostki lśnią i wszystkie sprawiają wrażenie nowych. Marina, do której dobijamy na czas odprawy zaskakuje nieskazitelną kondycją pomostów i dobrym wyposażeniem każdej kei. Ponieważ wyjątkowo nie stoimy na kotwicy, tym razem nie we dwoje, a wraz z Maćkiem całą trójką wciskamy się do ciasnych pomieszczeń biurowych. Raczej nie przyspieszy to postępowania!
Wieczorem wymieniamy się ostatnimi uwagami i kontaktem z gościem, którego jutro odwieziemy na ląd. Zostajemy nawet z Pawłem zaproszeni w odwiedziny, jeśli w przyszłości znajdziemy się w okolicy, którą zamieszkuje. Jest to bardzo miłe i są duże szanse, że skorzystamy z propozycji. Ponadto przelotnie widzimy kolejnego pasażera, który od jutra będzie żeglował z nami przez następny tydzień. Tę noc jednak spędza jeszcze w hotelu, a my nawet nie mamy okazji podać mu ręki na powitanie.
Dominika
Szybko zrywamy się ze snu, słysząc jak Maciek włącza silniki katamaranu. Na szczęście jesteśmy przy kotwicy na czas, więc niewielkie spóźnienie jest usprawiedliwione. Kiedy dopływamy na Antiguę jest słonecznie i wietrznie. Przez pogłębiony kanał wypływamy wgłąb Jolly Harbour i mamy okazję przetrenować cumowanie naszym ciężkim katamaranem. Manewr przeprowadzamy powoli, stając pod wiatr do dużego pomostu. Wszystko przebiega bezpiecznie i dość sprawnie, jak na pierwszy raz w tym składzie. To tylko chwilowe miejsce naszego postoju – na czas formalności paszportowych. Niewielki budynek mieści trzy instytucje, do których prowadzi troje drzwi. Są to kolejno: służba graniczna, urząd celny i kapitanat. W pierwszym z nich, bardzo wyluzowany człowiek, w wyśmienitym natroju ogląda mecz ligi angielskiej w piłce nożnej. Jest tak zaaferowany rozgrywką, że tylko na chwilę przerywa sobie sportowe emocje, na rzecz petentów. W tym przypadku – nas. Niemniej mężczyzna jest bardzo sympatyczny, a na koniec nawet przybija „piątkę” i zaprasza do biura, kiedy będziemy wypływali. Co kraj to obyczaj! Po chwili okazuje się, że – tak jak na całym świecie – co człowiek to osobowość. Celnicy są bardzo poważni i nie reagują na mój podekscytowany tembr głosu. Może nawet to ich nieco denerwuje? Po chwili zachowuję spokój, choć nie jest to dłużej niezbędne – zostaliśmy poproszeni o zaczekanie na zewnątrz. Z kolei pani z kapitanatu, to około pięćdziesięcioletnia osoba, która z uprzejmym spokojem nalicza wszystkie opłaty i inkasuje należność bez zbędnego gadulstwa.
Po formalnościach płyniemy na kotwicowisko. Z początku próbujemy stanąć na płytkiej wodzie blisko wejścia do portu, ale nasza kotwica nie chce się trzymać, więc satysfakcjonuje nas – z konieczności – miejsce na zewnątrz ławicy zacumowanych mono- i multihulów. Czeka nas kilka kursów pontonem na brzeg. Zahaczamy o stację paliw, kupując benzynę do dinghy, bezskutecznie szukamy pralni, znajdujemy supermarket na uzupełnienie prowiantu załogi – naszego. Kiedy Dominika próbuje odszukać pralnię, ja załatwiam pozostałe sprawunki. Z pośpiechu zostawiam buty na Blue Ocean. Podczas tankowania nikt jednak nie zwraca na to uwagi. Z kolei w sklepie… Kiedy boso spaceruję pomiędzy alejkami ludzie patrzą na mnie z uśmiechem, no! może i z politowaniem. Przyznaję, że na początku myślę: to Karaiby, plaża, taki beztroski klimat miejsca. Na którymś z zakrętów, z koszykiem w rece, wpadam na pracownika (pracowniczkę) ochrony, która bez skrupułów prosi mnie o wyjście ze sklepu. Trochę zmieszany proszę o możliwość zapłacenia przynajmniej za to co mam. Niechętnie, ale jednak godzi się na propozycję, dzięki czemu osiągam zamierzony cel. Utwierdzam się w przekonaniu, że wyspy karaibskie są bardzo zróżnicowane, a ja nie dostosowałem się do charakteru miejsca. Antigua jest brytyjskim terytorium zamorskim, na którym obowiązuje odpowiednia etykieta. Słynie ona również z drogich willi z dostępem do morza i możliwością parkowania swoich jachtów obok nich. Wracając na pokład zabrałem Dominikę, bezskutecznie poszukującą pralni. Po drodze – miły i szczególny dla mnie akcent z Olecka – rzuca nam się w oczy zaparkowana na stojaku żaglowa Delphia 46cc ze stoczni, w której pracowałem.
Paweł