Codzienność na Wyspach Zawietrznych cz.3
20.01 Antigua – Antigua (Grace Bay)
Dziś dzień organizacyjny – ponownie staramy się oddać pranie. Niestety operacja znów kończy się niepowodzeniem. Co prawda znalazłam odpowiedni zakład, ale zbyt długo musielibyśmy czekać na odbiór. Trudno, przesuniemy to zadanie, aż dotrzemy do wyspy, na której wiemy, jak to załatwić. Szczęśliwie terminy i potrzeba nas nie gonią, bo mamy wystarczającą ilość pakietów pościeli i ręczników. Sprawnie dokonujemy więc wymiany w każdej kajucie na czysty i pachnący komplet.
Mając dostęp do dobrze zaopatrzonego sklepu pozwalamy sobie na drugą turę zakupów – już nie produkty pierwszej potrzeby, a bardziej przemyślane i długoterminowe sprawunki. Zdążyliśmy już przekonać się, że supermarket nie wszędzie jest oczywistym elementem krajobrazu i nie zawsze da się kupić choćby bagietkę.
Podczas, gdy Paweł zajmuje się odbiorem i transportem nowego gościa na jacht oraz tranzytem pozostałych pasażerów w tę i nazad, ja przenoszę się do knajpki, by skorzystać z internetu. Przyjmuję swoją nową pozycję z radością, gdyż od rana towarzyszy nam deszcz, a tu wreszcie znajduję się pod dachem. Prócz rutynowego sprawdzenia wszystkich swoich skrzynek odbiorczych mam jeszcze ważniejszą sprawę na liście. Muszę ściągnąć prognozę pogody na najbliższe dni z konkretnego serwisu. Słaby sygnał trochę utrudnia zadanie, ale mus to mus – posiedzę przy kawie ile trzeba!
Dominika
Wczoraj nie udało mi się kupić pompy do odsalarki. Od paru dni Maciek nie może wiele poradzić na pojawiający się błąd w „produkcji” słodkiej wody. Wymontował już chyba wszystko i przed wyrzuceniem złomu za burtę, chce sprawdzić jeszcze działanie nowej pompy. Może trochę przesadzam, ale rzeczywiście chimeryczna praca urządzenia przyprawia kapitana o siwiznę, a nas przez to o drgawki. No cóż, kiedy płynie się jako skipper, odpowiedzialność jest o niebo wyższa. Nie tak dawno temu sam miałem potyczkę z tym sympatycznym urządzeniem, tylko, że na Royalu, więc choć nie odczuwałem podobnej eskalacji emocji, wiedziałem co może czuć.
Po kosmetycznej zmianie składu płyniemy w nowe miejsce. Nasz nowy północnoamerykański towarzysz jest wyraźnie zafascynowany nową sytuacją. Często spędza czas na półpokładzie, spoglądając to na żagiel, to na rozbryzgujące się na dziobie fale. Nie wspomniałem, że praktycznie co dzień, nasze załogowe ciepłe menu organizuje Dominika, a ja jej pomagam. Rola kuchcika mi odpowiada, bo dużo się uczę przy mojej kreatywnej żonie. Staram się również ją wyręczać przy garnkach i patelniach.
Dzisiaj wieczorem płyniemy na inne kotwicowisko, na południu wyspy. Choć niepozorne, to będzie jednym z moich ulubionych. Może za sprawą niespodziewanej prośby Maćka, abym sprawdził, czy kotwica dobrze trzyma dno. Spodziewaliśmy się wzrostu siły wiatru w nocy, dzięki czemu miałem okazję zakosztować oficjalnej kąpieli. Przy gościach nie zwykliśmy pływać – nasze zadanie jest inne. Niemniej tym razem, założywszy maskę i płetwy, wskoczyłem do wody i po chwili już byłem przy „haku”, jak mawia nasz skipper. Wszystko jest dobrze – nasze żelastwo głęboko zagrzebało się w piachu.
Paweł
21.01 Antigua – Gwadelupa (Anse Deshaies)
Po kolejnej pobudce wcześnie rano, już o 6:00 ruszamy w dalszą drogę. Czas zwiedzić Gwadelupę z innej perspektywy, niż lotnisko. Decyzją pasażerów na wyspie zostaniemy dwie noce.
Dziś wybieramy zatokę przy północnym krańcu. Nasi goście na chwilę obecną zostają na jachcie, ale nam jak zwykle przypada w udziale wycieczka do miejscowych urzędów. Dzięki temu mamy chwilę dla siebie i na spacer wzdłuż jednej z przybrzeżnych uliczek. Część oficjalna nie zajmuje nam wiele czasu i trudności, choć moja znajomość francuskiego nie umożliwia swobodnej konwersacji z sympatycznymi przedstawicielami służb. W drodze powrotnej do dinghy sprawdzamy jeszcze dostępność różnych atrakcji, tj. sklepu i restauracji. Nie ma tego wiele, ale wystarczająco, by zachęcić naszych pasażerów do zejścia na ląd. Wąska oferta powoduje jednak ich szybki powrót. Wieczór znów wszyscy spędzają na jachcie, który po pierwszym wspólnie spędzonym tygodniu zdaje się kurczyć. Czy do końca rejsu nadal wszyscy będziemy się tu mieścili?
Dominika
Niepozorna, ale przemiła zatoka zostaje przez nas opuszczona rano, a jachtu motorowego, który stał na kotwicowisku nieco dalej na zewnątrz, już nie ma. Wracamy na francuskie posiadłości, przez co mamy możliwość zadzwonienia do rodziny. Ja korzystam ze sposobności, aby skontaktować się z jej zgorzelecką częścią. Podczas przelotu z Antigui, wzrok naszego skippera pada na luźną linę naciągającą fał genuy. Zjeżdża nam zagiel czy pękła lina? Nowina nie jest zbyt wesoła. Z dołu nie widać zbyt dobrze tego, co mogło stać się na topie masztu. Zwijamy żagiel i stawiamy mniejszy kliwer. Będziemy martwić się później.
Nasz pierwszy postój na Gwadelupie jest w uroczym miejscu. Niewielkie, zadbane miasteczko z górującą nad nim wieżą kościoła tworzy idylliczny obraz. Jesteśmy dobrze osłonięci od żywiołów, choć znów ze względu na duże gabaryty nie wpływamy w głąb zatoki. Mam przed sobą kilka kursów na brzeg, a w pierwszym płynę z Dominiką w poszukiwaniu miejsca do dokonania tzw. „odprawy wejścia”. Po wyjściu na pomost dowiadujemy się, że stosownych formalności można dokonać na posterunku policji, który był nieopodal. Tak samo, jak na Martynice i St. Berthelémy, wszystkie czynności wykonuje się przy komputerze, a sam kształt formularza kojarzymy z pierwszej z wymienionych wysp. Jedynym utrudnieniem w wypełnianiu stosownych okienek, są francuskie nazwy geograficzne, które trzeba wpisać w dokładnym brzmieniu. W przeciwnym razie miejsce zostaje puste, a dokumentu nie można wydrukować. Nauczeni jednak doświadczeniem poprzednich wizyt na tych terytoriach zamorskich szybko znajdujemy odpowiedniki. Na koniec, przed przybiciem pieczątki na dokumencie, policjant przegląda nasze paszporty, po czym po francusku mówi, że Dominika ma bardzo ładne oczy. Nie wiem czy odgadnął to dopiero ze zdjęcia?
Kolejnym ważnym odnotowania punktem programu jest fakt kupienia rogalików o nadzieniu migdałowym! Niesamowita poezja smaku dosięga nas po długim czasie od wylotu z Martyniki. Zajadamy się smakołykami po powrocie na jacht. Nasi pasażerowie kolejny raz płyną uzupełnić zapasy. Wieczorem, ścisnięci na swojej, dolnej, jednoosobowej koi zaczynamy się wciągać w nasz drugi, wspólnie oglądany serial.
Paweł
22.01 Gwadelupa – Gwadelupa (Anse a la Barque)
Przenosimy się w inne malownicze miejsce. Mniejsze kotwicowisko jest dość różnorodne, ponieważ mamy okazję nacieszyć oczy zarówno kamienistym brzegiem, jak i piaszczystą plażą z palmami oraz zalesionym, górskim zboczem. Najbardziej w pamięci utkwi mi jednak zabawna scena z pelikanem w roli głównej. Wyglądało to tak: przepłynęła obok nas łódź rybacka z dwoma dużymi silnikami. Na jej pokładzie trzech mężczyzn pracowało przy połowie krabów (dzięki czemu nareszcie zobaczyliśmy, jak od początku do końca odbywa się wyrzucanie klatki za burtę, a następnie wciąganie uprzednio zatopionej). Na jednym z ryczących motorów siedział pelikan, któremu hałas zupełnie nie przeszkadzał. Dopłynął wraz z rybakami na oznaczone bojką miejsce. Tu, niezgrabnie machając skrzydłami sfrunął na taflę wody, tuż przy ich kadłubie. Cierpliwie doczekał końca operacji z klatką. Ponownie machnął skrzydłami i wrócił na dopiero co opuszczoną pozycję. Poławiacze nie znaleźli w klatce niczego, prócz dwóch ryb. Obie powędrowały do pojemnego dzioba towarzysza na silniku, który dał się nakarmić „z ręki”. Następnie mężczyźni ponownie odpalili napęd i popłynęli do brzegu z dużym, dumnie spoczywającym po posiłku ptakiem na jednym z motorów za rufą.
Dominika
Stajemy w miejscu, które choć nawet urokliwe, to jednak nie porywa naszych gości. W sumie to trochę ich rozumiem, bo niewielka plaża jest nieopodal uczęszczanej drogi. Najbardziej podoba mi się wysoka, pionowa skała, która jest za naszą rufą. Nie, raczej przed dziobem. Wystarczy na chwilę się czymś zająć wewnątrz katamaranu, po czym podnieść wzrok i zaskoczyć nowym ustawieniem jachtu wg kierunków świata. Po wykonaniu kolejnego pełnego obrotu zastanawiam się czy kotwica będzie nas jeszcze trzymać. Może jest już węzeł na łańcuchu? Może to ziemia się obraca? Zaczynam wierzyć w blue-oceano-centryzm. Nie potrafię zjawiska wytłumaczyć kombinacją pływów, wiatrów, prądów i humoru kapitana. Zostają mi siły jeszcze wyższe. Czegoś takiego nie spotkałem do tej pory!
Korzystając ze spadku siły wiatru w cieniu Gwadelupy, wyjeżdżam na maszt sprawdzić czy możemy dalej bezpiecznie używać naszej dużej genui. Po dokładnych oględzinach stwierdzam, że wszystko jest w porządku. Nieco zdziwieni faktem samoistnego, wczorajszego wyluzowania się napinacza fału, z lekką nutą niepokoju zaczynamy się oswajać z faktem, że wszystko jest w porządku. Nie zapomnę, że naprawdopodobniej wskutek wibracji spowodowanych nieustannym płynięciem pod wiatr przez dwanaście dni, dwa lata temu „wyparowabyły” nam z masztu i tratwy ratunkowej dwie, dokręcone kombinerkami, szekle. Na prawdę jest sens zabezpieczać zawleczki „trytytkami”!
Paweł
23.01 Gwadelupa – Iles De Saintes – Dominika (Prince Ruppert Bay)
Goście zapragnęli zwiedzić jedną z wysp archipelagu leżącego na południu Gwadelupy i oficjalnie będącego jej częścią. Mamy niezbyt dobre warunki pogodowe na tę opcję, ponieważ bardzo mocno wieje, a musimy przeciskać się wąskimi przesmykami wśród skał. Na szczęście nasz kapitan Maciek nie traci zimnej krwi i bez strat docieramy na obszar cumowania na boi. Tu jednak spotkamy się z dużym znakiem zapytania. Wszystkie miejsca wyglądają na zajęte, a pasażerowie nie chcą odpuścić tego punktu programu. Decydujemy się rzucić kotwicę, lecz w trakcie manewru mężczyzna z sąsiedniego jachtu przestrzega nas przed karą za podobną niesubordynację – jesteśmy na terenie parku narodowego. Ostatecznie udaje nam się wypatrzyć boję bez przydziału, niestety kiepsko osłoniętą i mocno narażoną na podmuchy wiatru. No trudno, decydujemy się zaryzykować. Cumujemy bezpiecznie i skutecznie 🙂
Cieszymy się z Pawłem, że musimy zrobić odprawę, bo warto zajrzeć do portowego miasteczka. Jest co prawda w nim zbyt dużo turystów i sklepików z pamiątkami jak na nasze upodobania, ale całość stanowi miłą odmianę. Na otwarcie urzędu musimy zaczekać godzinę. Ten czas przeznaczamy na… zakupy jachtowe. Szybko poszło, więc decydujemy się na jeszcze jedno odstępstwo od naszych zwyczajów i siadamy w knajpce serwującej hot-dogi. Choć nie lubię tego typu jedzenia, w obecnych okolicznościach smakuje mi niezmiernie!
Po kilku godzinach pakujemy się z powrotem na jacht, by jeszcze dziś osiągnąć wody przybrzeżne… Dominiki! Mam okazję spełnić marzenie. Przy promieniach zachodzącego słońca rzucamy kotwicę przy wyspie słynącej z licznych rzek i gęstych, dzikich lasów. Nasi goście uzgadniają z lokalnym przewodnikiem wycieczkę na dzień kolejny. Może dzięki temu i nam uda się poznać większy fragment, niż samą drogę do biura odpraw?
Dominika
Wiele dużych statków pasażerskich schowało się przed wiatrem w niewielkim archipelagu skalistych wysepek. Pomiędzy niezamieszkałą Îlet à Cabrit, a Terre-de-Haut zgromadziła się dużą ilość wszelkiej maści pływadeł. Dzisiejsze warunki sprzyjają też wind- i kitesurferom. Do terminalu promowego co chwilę zmierza kolejna porcja turystów z wycieczkowego żaglowca. Mini-prom, dowożący pasażerów, przypominał skrzyżowanie dużej wanny i położonej na niej do góry dnem nadmuchanej szalupy ratunkowej. Cała konstrukcja (a nawet dwie, które mijały się w połowie drogi) poruszała się niemrawo, wzniecając chmury czarnego dymu.
Po operacji „boja”, wchodzimy na deptak, który biegnie wzdłuż brzegu. Na początku uderza nas upał, kiedy schowani pomiędzy budynkami nie doświadczamy siły porywistego wiatru. Zadanie mamy z pozoru proste – odszukać budkę odprawy, uporać się z papierologią, zrobić zakupy, zameldować się na „Woźnicy” tj. Blue Ocean. Najwięcej czasu poświęcamy na pierwszą część. Choć lądujemy przy „dinghy docku” (pomoście do cumowania pontonów), nikt nie wie gdzie dokonać formalności. Ktoś w końcu pokazuje „dysłej” i podążamy w stronę XIX kamiennego kościółka. Szukamy wskazówki na licznych słupkach w tabliczkami. Znikąd pomocy. W końcu przechodzień widzi nas skonsternowanych i dowiedziawszy się o naszym problemie wskazuję drogę idącą nieco pod górę. Po lewej mijamy sklep, po prawej dwóch mężczyzn pijacych piwo na schodach. Coś nas tknęło, aby zawrócić w stronę terminalu promowego. Dominice udaje się dowiedzieć, że naprzeciwko żółtego budynku w ciągu sklepów i kawiarni, na piętrze, znajduje się bar, pralnia i kilka komputerów, przy których można wypełnić stosowny formularz. Dzięki tak dokładnej wskazówce po chwili znajdujemy poszukiwane miejsce, które jest zamknięte. Po godzinie oczekiwania, wypełnieniu dokumentu, opłacie za postój na boi ruszamy z powrotem na jacht. Maciek błyskawicznie nakazuje najazd pontonem na windę, co przy obecnym rozkołysie jest nie lada zadaniem. Sam szybko idzie na górę odpalić „motory”, a my na dziobie w ekspresowym tempie oddajemy cumy i schodzimy z boi, wypływając spomiędzy wysp Les Saintes ku Dominice.
W miarę zbliżania się do kotwicowiska przy Portsmouth, pojawiają się małe łodzie o „handlowo-usługowym” profilu działalności, z silnikami zaburtowymi za ich rufą. Możemy kupić rybę, owoce, warzywa, wycieczkę z przewodnikiem lub oddać pranie, czy nawet śmieci. To drugie jest dość powszechnym zwyczajem na Karaibach, choć rodzaj utylizacji odpadów różni się – a jakże – od człowieka i miejsca. Zastanawiam się, czy wszycy odwożą je do kontenerów. Oby!
Paweł