Wzdłuż nawietrznych Małych Antyli cz. 1
25.01 Dominika – Martynika (Sainte Anne)
Moją imienniczkę opuściliśmy wczoraj wieczorem. Znów przyszło nam pełnić nocne wachty, co całkiem lubię. Najbardziej odpowiada mi nocne żeglowanie przy asyście gwiazd i księżyca. Niestety – nie tym razem. Zmagamy się ze zmiennymi warunkami, nawet wyjęłam strój przeciwdeszczowy. Mam wrażenie, że kurtka i spodnie całkowicie straciły swoje właściwości. Zacinający pod kątem deszcz idealnie wyszukuje przestrzenie, którymi może się wedrzeć za kołnierz i do rękawa. Ostatnio praktykujemy również nową metodę żeglowania, czyli… jak najwolniej do celu. Jest to dla nas całkowite odstępstwo od normy, ale w tym przypadku uzasadnione. Cała trudność polega na tym, by nie używać bez potrzeby silników, płynąć po linii prostej i nie wychodzić zbyt daleko w morze. W praktyce oznacza to niedobrane lub przebrane żagle, zbyt mocne zarefowanie i minimalną moc napędu mechanicznego. Może dryfkotwa byłaby pomocna? 😉 Ostatniego pomysłu nawet nie wypowiadam głośno. Zależy nam, by ostatnią odległość pokonać w dobrej widoczności. Okolice Sainte Anne obfitują w słabo widoczne bojki oznaczające miejsce klatki krabowej. Nie chcemy ryzykować wkręcenia się w śrubę liny lub sieci.
Słońce zastaje nas na wysokości Przylądka Salomona. Już po chwili, między naszą lewą burtą, a lądem, pojawia się niewielkie stado delfinów. Towarzyszą nam przez kilkaset metrów, po czym odpływają szukać innej zabawy. Zgodnie z planem wszystkie niebezpieczeństwa na wodzie mijamy za dnia. Kotwiczymy w wygodnym dla nas miejscu i zabieramy się za sprawy organizacyjno-porządkowe. Panowie mają za zadanie spacery po sklepach żeglarskich i spożywczych, oraz transport gości z i na brzeg. Ja zobowiązuję się spędzić kilka godzin w pralni. Nie jest to moje ulubione zajęcie, ale mam już doświadczenie. Przy ponad trzydziestostopniowym upale dobrowolnie zamykam się w pomieszczeniu o podwyższonej wilgotności i jeszcze wyższej temperaturze. Na koniec chyba sama będę musiała wejść do pralki lub suszarki – nie wiem, co mi się będzie bardziej potrzebne!
Dominika
Ponieważ z Dominiki ruszyliśmy niedługo przez zapadnięciem zmroku, po raz pierwszy od powrotu z BVI płyniemy w nocy. Dzisiejszy dystans jest o wiele krótszy, ale i tak wymaga skupienia. Co prawda nasz kapitan bierze większość ciężaru nocnych zmagań z jachtem na siebie, ale na zmianę z Dominiką również mu towarzyszymy. Czy chce tego czy nie. Jestem świadkiem, że nawet drzemie przez chwilę. Nikt nie jest ze stali, ale Maciek jest przynajmniej jak dzwon – ze spiżu!
Wietrzna przestrzeń pomiędzy wyspami powoduje konieczność zarefowania się, ale po zasłonięciu północnym cyplem podmuchy momentami ustają całkowicie. To odwiedzona przez nas Montagne Pele zabiera nam napęd! Włączamy silniki, a skipper zaczyna się nieciepliwić, bo kiedy wychodzimy zza góry znowu to wieje, to gaśnie. Tak walcząc z doborem ożaglowania i obrotów silnika płyniemy przez noc. Dostaję nawet lekką reprymendę za zbytnie szarżowanie. Prędkość, która płyniemy spowodowałaby dotarcie w okolice charakterystycznej wysepki Rocher du Diamant jeszcze przez świtem, a tego mamy uniknąć. Zwijamy więc przedni trójkąt i na samym grocie płyniemy… a jakże – do Sainte Anne!
Na miejscu mamy do zrobienia pranie i zaopatrzenie, przy czym naszym pierwszym przystankiem jest piekarnia z wyśmienitymi crossantami o nadzieniu czekoladowo-migdałowym. Poezja! Niedługo późnej, płynąc pontonem, docieramy do Le Marin i robimy odprawę w tutejszym kapitanacie. Doświadczamy gwałtownego wzrostu opłat za te czynności. W porównaniu z Sainte Anne aż dwa euro więcej! Prawdę mówiąc to najtańsze formalności na całych karaibach 🙂
Paweł
26.01 Martynika – Martynika (Sainte Anne)
Na naszej ulubionej wyspie czujemy się jak u siebie. Bez zawahania podążamy we właściwym kierunku, wiemy, gdzie zrobić zakupy, mamy nawet swoje preferowane produkty i miejsca. Do naszych dzisiejszych obowiązków należy jedynie pożegnanie jednego z pasażerów, odwiezienie na brzeg i przygotowanie kabiny na przyjęcie kolejnej osoby. Prócz tego sporo czasu spędzamy na pontonie wożąc naszych gości po okolicznych pomostach. Do zaliczenia mają sklepy, plażę i knajpki.
Liczne operacje i duży ruch na jachcie umożliwiają nam wizytę na stojącym nieopodal… Royalu z Sebą na pokładzie! Robimy z Pawłem szybki przegląd bagażu, który zdeponowaliśmy tu ostatnim razem. Nawet w jednej z bakist odnajduję moje spodnie! Nie są mi chwilowo potrzebne, ponieważ zdążyłam kupić inne w ich miejsce, więc pozostają w worku rzeczy „na później”. Całą torbę „dobrobytku” decydujemy się zostawić i ewentualnie za kilka miesięcy, po powrocie katamaranu na europejskie wody, zorganizować jej wysyłkę do Polski.
Mało nam rozmów z dobrym kolegą i po zapadnięciu zmroku decydujemy się na wizytę u niego całą trójką. Gdy dobijamy naszym pontonem już czeka na nas pachnąca pizza. Maciek znów okazuje nam swoje dobre serce i sam wraca na BO, a nam daje jeszcze sporo czasu na „wychodne”. Korzystamy z tego przywileju i spędzamy darowane kwadranse z radością i pełną beztroską.
Dominika
Maciek dalej walczy z odsalarką. Wiem, że to skomplikowane urządzenia, ale dlaczego spotyka to nas już na drugim jachcie? Nie jest to jednak sytuacja podbramkowa, bo póki co nie ma konieczności kupowania wody z dystrybutora. Na kotwicowisku Sainte Anne codziennie rano pojawia się jeden pływający beczkowóz, więc może w przyszłości…
Podczas powrotu z jednego rajdu z gośćmi do Le Marin, oglądamy kitesurferów na tzw, foilach, czyli hydroskrzydłach. Niby nie powinienem być zaskoczony, bo myśl dodawania podwodnych skrzydeł do wszystkiego co pływa zaczęła osiągać ogromne rozmiary. Strach pomyśleć do czego można je jeszcze dodać? Do ORP Błyskawica? Do Daru Pomorza? Do Pogori? W zasadzie, ta ostatnia wciąż pływa, w odróżnieniu od pozostałych, które w Gdyni korzystają z faktu istnienia zjawiska wyporności. Eureka! Co do czynnego żaglowca, fakt dodania nowinki byłby wielce przydatny. Szczególnie w feralny dzień wpłynięcia do jednego z włoskich portów. Jednak kto oceni, czy właśnie to wydarzenie nie było jednym z cementujących moją świeżą znajomość z przyszłą żoną? Bóg jeden raczy wiedzieć. Możliwe, że przy użyciu skrzydeł przelecielibyśmy nad falochronem, który nas zatrzymał.
Wśród wszędobylskich Polaków, których spotykamy w prawie każdym odwiedzionym przez nas kraju, spotykam jeszcze chłopaków, którzy przygotowują katamaran do żeglugi, cumując go praktycznie na plaży. O Sabie 50, bliźniaczce Royala (na którzym żeglowaliśmy przez Atlantyk), wspomina Sebastian, który przybija do nas na moment na powitalnego papierosa. Wracając ze sklepu żeglarskiego decyduję się wpaść na chwilę na pokład jednostki pod banderą z białym orłem w koronie na czerwonym tle. Rzeczywiście zakotwiczyli zaraz przy bojkach oznaczających kąpielisko. W ciągu kilku dni, do samotnie stojącego katamaranu dołączają inne zagłówki. Dwóch z trzech żeglarzy jest na pokładzie, a po pierwszych słowach orientuję się, że to po prostu super chłopaki, tuż przed czekającą ich nową przygodą. Nie zostaję u nich długo i wezwany przez obowiązki (czyt. kapitana), wracam na pokład. Do roboty!
Paweł
27.01 Martynika – St. Lucia (Rodney Bay)
Korzystając z bliskości stacji paliw uzupełniamy nasze zbiorniki przed kolejnym etapem. Nie wiadomo, kiedy trafi się kolejna okazja. Od samego rana jest bardzo duży ruch w okolicach portu. Częściowo spowodowany przez lokalne regaty, a częściowo przez wychodzące w morze jednostki. Okazuje się, że kolejka do tankowania jest duża. Długi czas musimy tańczyć to w przód, to w tył, to na boki ustępując miejsca innym jachtom. Marina jest duża, ale i tak bliskie spotkania z innymi łodziami wywołują u mnie niepokój. Maciek jednak doskonale zna jacht i manewruje bardzo precyzyjnie. Wychodzimy bez szwanku.
Wczesnym popołudniem dopływamy na kotwicowisko St. Lucii. Udaje nam się wśliznąć do biura odpraw w ostatnim momencie. Za kilka minut mieli zamykać, a nasze wypełnianie formularzy niewątpliwie się przeciągnie. Urzędnicy są jednak wyrozumiali, a nawet nieco ułatwiają nam procedurę. Z przepraszającym wyrazem twarzy podtykamy kolejne świstki, a oficjele mechanicznie przybijają na nich pieczątki. z kompletem dokumentów biegniemy jeszcze sprawdzić godziny otwarcia pralni. Zostało nam kilka sztuk pościeli, które chcielibyśmy odświeżyć. Dzisiaj nam się to nie udaje, ponieważ zakład jest zamknięty, ale spróbujemy jutro z samego rana.
Czas wracać na jacht i przekazać dinghy Maćkowi – wieczorem musi popłynąć z jedną z naszych pasażerek, by odebrać jej siostrę. W tym składzie spędzimy resztę rejsu.
Dominika
Znowu jest możliwość porannego wyskoku do Sainte Anne po smakowite rogaliki. Dominika zostaje na pokładzie, a my z Maćkiem wracając zahaczamy jeszcze, w przenośni, o pokład trimaranu z biało-czerwoną flagą. Dziewczyny przygotowują wnętrze na przybycie klientów, a jedna z nich, będąc współwłaścicielką jachtu, żegluje po świecie z mężem i dwójką dzieci. Choć rozmawia nam się bardzo miło, czas jednak na powrót na BlueOcean. Pora zacząć manewry portowo-paliwowe, które przypominają bardziej grę, w której trzeba ułożyć obrazek z rozsypanki puzli. Mając tylko jedno miejsce wolne w układance, należy tak kolejno przesuwać kwadraciki, aby otrzymać właściwe odwzorowanie oryginału. Aby dodać dreszczyku naszej sytuacji, z naszego mostka pada decyzja o opuszczeniu na wodę Ryżego Konia. Wśród powolnie przemieszczających mono- i multihullów za pomocą platformy zrzucamy dinghy. Czuję się jak bohater filmu akcji. Jak jeden ze specjalsów. Pewnie dlatego z podniecenia płynę „ciut” za szybko w stronę pomostu przy marinie, aby dokonać odprawy, w trakcie oczekiwania na wolne miejsce w kolejce do stacji paliw.
Szczęśliwie w zazwyczaj zatłoczonym biurze wszystkie trzy komputery są wolne, więc formalności przebiegają błyskawicznie, a ja wracam w stronę krążownika-matki (w naszym przypadku – ojca). Okazuje się, że w ekspresowym tempie również Maciek dostał się pod nalewak. Ciekawe jak tego dokonał, biorąc pod uwagę wielość różnej wielkości pływadeł dookoła. Muszę utrzymać narzucony rytm i nie zwlekając wrzucam ponton na górę po czym po chwili odcumowujemy. To miało być dość emocji przed odejściem na południe w stronę St. Lucii.
Jednak zaraz po odejściu od pomostu widzimy dalszy ciąg zamieszania i dryfującego plantkonu dookoła. Część pasywnie przygląda się wydarzeniom, część to statki sędziowskie. Te bynamniej nie są bezczynne – jedn z nich nawet nas przegania z miejsca twierdząc, że przeszkadzamy w regatach. No właśnie! Jest jeszcze aktywna część floty, która zabiega o pierwsze miejsce, choć to chyba jest zarezerwowane dla załogi pod czarno-czerwonym, kwadatowym żaglem. Wyprzedzają stawkę i połowę odległości między bojami. To tak jak Małysz w swoich najlepszych sezonach tyle, że bez Schmitta i Hannavalda, próbujących go choć dogonić. Jachty w nadzwyczajnych kształtach, wyposażone w długie wiosła w roli steru, prowadzone są przez liczne załogi, które balastują na długich palach, które na pierwszy rzut oka przypominają wiosła. Praca ta wymaga niespospolitej sprawności, ponieważ konieczne jest wiszenie na wyprostowanych rękach, z belką na wysokości ud. I to tuż nad wodą! Gdy jednostka nieoczekiwanie przechyli się na nawietrzną, niektórzy żeglarze biegną po wodzie, a jednen nawet do niej wpadł, powodując spadek w klasyfikacji na ostatnie miejsce. Zabawne jest także wykorzystanie czerpaków w roli kół wodnych do napędu. Szczególnie podczas zwrotów na boi zawodnicy kręcą nimi jak młynkami, starając się nadać prędkość jednostce.
Powoli wychodząc z głęboko wciętej zatoki mamy okazję przez dłuższy czas przyglądać się zmaganiom i kolejnym nawrotom regatowców. Kiedy znikają nam z oczu, Martynika zmniejsza się, a my przygotowując się do kolejnego w ostatnich dniach deszczu, zaczynamy widzieć zarysy kolejnej wyspy, do której przekroczywszy Atlantyk dopłynęliśmy półtora miesiąca temu.
Paweł