Wzdłuż nawietrznych Małych Antyli cz.2

/ 11 maja, 2019/ St. Lucia, St. Wincent i Grenadyny/ 0 comments

28.01 St. Lucia – St. Lucia (Soufriere Bay)

Poranek rozpoczynamy od szybkiej przeprawy na ląd w celu oddania prania. Jesteśmy kilka minut za wcześnie, ale przypadkowo napotkany mężczyzna zapewnia, że właścicielka pojawi się niebawem. Faktycznie, po niecałym kwadransie, elegancka pani podjeżdża pod zakład… meleksem. Czy mieszka na terenie mariny, czy jest to wyspiarska odmiana kabrioletu? Nie zaprzątamy sobie tym głowy dłużej, tylko umawiamy się dwie godziny później po odbiór czystych i pachnących rzeczy. Wracając do pontonu, jeszcze raz widzimy pływadło handlarza warzywami i owocami, ale tym razem zaparkowane przy pomoście.

Do przepłynięcia mamy krótki fragment – z północy na południe wyspy. Nie spieszy nam się za bardzo, ale goście z niecierpliwością oczekują nowego kotwicowiska – z wcześniejszych podróży zapamiętali je jako niezwykle urokliwe, zacienione wysokimi górami o nazwach Petit Piton i Gros Piton. Po drodze, wzdłuż brzegu, ciągnie się gruby kożuch żółto-zielono-brązowych glonów. Widywaliśmy już je wcześniej, szczególnie podczas krosowania Atlantyku, ale nigdy w takim natężeniu. Nie sprawiają dobrego wrażenia i dodatkowo dostarczają niekoniecznie przyjemnych doznań zapachowych. Maciek mówi, że w ubiegłych latach nie było takiego problemu. Może dotarliśmy w nieodpowiednim momencie? Czy jest to spowodowane rosnącym zanieczyszczeniem oceanów? Jak walczyć z tym morskim chwastem? Mam nadzieję, że w przyszłości nie czeka nas całkowite pokrycie powierzchni wód ekspansywnymi glonami.

Dominika

W jaki sposób organizujemy pranie na katamaranie? Po nagromadzeniu „brudów” – zaczyna się zwyczajnie – wszystkie składamy w duże wielorazowe torby zakupowe. W zależności od licznych zmiennych, tych pakunków jest około 6-10, co powoduje, że sam wyjazd pontonem – bo do niego uprzednio wkładamy wstępnie posegregowane rzeczy – do pralni, to już wyprawa. W takim przypadku ciężko jest nawet zmieścić się we dwoje. Raz, kiedy płynąłem sam, nie związałem uszu jednej z toreb i prawie wywiało mi poszewkę! Kursowanie z i do katamaranu odbywa się zwykle z dużą prędkością 🙂 W drodze powrotnej zazwyczaj dodajemy trochę zakupów. Czasami na brzeg chcą się zabrać także inni… nie raz zadziwia mnie zapas pływalności naszego Ryżego Konia.

Kiedy po pokonaniu Atlantyku dotarliśmy do Rodney Bay, za pierwszym razem do sklepu poszliśmy piechotą, co zajęło nam około pół godziny. Teraz, bogatsi w doświadczenia, bierzemy Ryżego Konia i płyniemy pod niewielki dinghy dock (czyli „po naszemu” pomost) skąd mamy tylko trzy minuty. Jak i ostatnim razem, taki i teraz na miejscu przy zaparkowanych innych pontonach spotykamy leżącego jegomościa. Początkowe nasze skojarzenie to – bezdomny człowiek. Kiedy zabezpieczamy nasz pojazd linką i kłódką, ów – nie podnosząc się z desek – oferuje swoją pomoc i zapewnia, że przypilnuje naszego rumaka. Przystajemy na propozycję i idziemy do sklepu po podstawowe zaopatrzenie kambuza dla trójki naszej załogi. Po powrocie, trochę oczekując, że za usługę będzie potrzebna zapłata, podajemy butelkę gazowanego napoju. Źle oceniamy człowieka, nieco zirytowany – dalej leżąc – mówi, że nie przyjmie nic w zamian, a poza tym mieszka nieopodal i nie lubi siedzieć w domu. Po wypiciu kawy w oczekiwaniu na otwarcie biura Immigration, wracamy na Woźnicę, podnosimy kotwicę i plyniemy do Soufriere. To kolejny punkt na St. Lucii, ale po odprawie mamy równo dobę na opuszczenie wyspy.

Po dopłynięciu na południe wyspy, idylliczny krajobraz wokół nowoczesnej mariny z Rodney Bay kontrastuje z gromadą „załatwiaczy” na szybkich małych łodziach. Niektórzy stojąc w oddali od brzegu, starają się jak najszybciej złowić potencjalnego klienta. Mężczyzni w różnym wieku, a są nawet kilkunastoletni chłopcy, jest wszystko. Ryba, paliwo, odbiór śmieci, usługi przewodnika czy wybór boi. To ostatnie telefonicznie kapitan zorganizował wcześniej, dzwoniąc do Malcolma. Jego imię uspokajało pozostałych podpływających. Poznajemy również jego syna, który również trudni się „turystycznym rzemiosłem”. Duża chęć pomocy ze strony naszego przewodnika powoduje jednak sporo zamieszania w zatoce. Boja, którą znalazł dla nas „nasz człowiek” okazuje się zbyt wątła dla naszego 32-tonowego okrętu. Konieczne je przestawienie się. Malcolm prosi niemiecką załogę o miejsce. Początkowo niechętnie, ale jednak zwalniają nam miejsce. Po chwili orientują się, że potencjalne miejsce właśnie zostało zajęte, a oni zostają na lodzie. Wrócili do nas z prośbą o oddanie wcześniej zajmowanej boi. Maciek opuszcza dinghy i po krótkiej rozmowie gna gdzieś przed siebie, a wspomniana jednostka w ślad za nim. Kiedy wraca z uśmiechem wiemy, że wszystko jest załatwione pomyślnie.

Paweł

29.01 St. Lucia – St. Vincent – Bequia (Admiralty Bay)

Znów wypływamy skoro świt – już o 6:00 mruczą nasze silniki. Przed nami dość długi dystans, a pasażerowie chcą jeszcze zrobić przerwę na lunch. Dlatego spieszymy się, by sprawnie osiągnąć wody wyspy St. Vincent. Tu płyniemy blisko brzegu, by wybrać zatokę, która będzie odpowiadała wszystkim. Co chwilę przy naszej burcie pojawia się kolejna kolorowa łódź wyposażona w niewielki silnik zaburtowy. Na jej pokładzie znajduje się jeden lub dwóch „naganiaczy”, zachęcających do zaparkowania przy ich boi, ewentualnie poławiacz oferujący swoje zdobycze. Odrzucamy wszystkie propozycje i nie zwalniając kierujemy się dalej na południe.

Gdy już bardziej zatłoczone i popularne zatoki zostają za nami decydujemy się na postój. Miejsce nie wyróżnia się niczym szczególnym, ale przynajmniej nikt nie mąci naszego spokoju. Niestety nie możemy zejść na ląd, ponieważ nie mamy zrobionej odprawy. Tę zaplanowaliśmy dopiero na docelową wyspę na nocleg – Bequię. Wszyscy jednak aprobują przystanek, cieszą się widokami i… chwilową przerwą w buczeniu motorów. Po posiłku żwawo podnosimy kotwicę i ruszamy w dalszą drogę.

Na kotwicowisko przy Admiralty Bay docieramy zbyt późno, by załatwić formalności. Zostawiamy więc ten punkt programu na kolejny poranek. Tymczasem doceniamy coraz lepszą pogodę, bezchmurne niebo i wysokie temperatury. Nawet wieczory nie przynoszą już chłodu. Ja, Paweł i Maciek musimy niestety większość wolnego czasu spędzać w swojej kajucie. Jak tu dobrać siłę wiatraka i (niedziałającej) klimatyzacji, by każdy był zadowolony? Wartka akcja serialu oglądanego na tablecie odciąga nieco naszą uwagę od tego problemu bez rozwiązania. Nie sądziłam, że umiem tyle godzin wysiedzieć przed ekranem!

Dominika

Karaiby mamy spływane już od północy (patrz: Brytyjskie Wyspy Dziewicze), a St. Lucia była naszym pierwszym przystankiem po wypłynięciu z Gran Canarii. Bardzo się cieszę na nowe lądy na południe od tego co już znamy. Czas na wyprawę w nieznane! Przed dotarciem w każdy nowy dla nas zakątek, mamy już niewielkie rozeznanie w tym co zobaczymy.

Morskie Opowieści, jak i te prawdziwe, dostarczają nam cała masę faktów i pozostałych ciekawostek. Czy rzeczywiście zbocza ogromnego wulanu Soufrière są porośnięte plantacjami marihuany, których pilnują groźne postaci? Czy jest to największy krater na świecie? Czy w Petit Bordel, stara Niemka prowadzi „dom uciech”? Czy na prawdę u Antka serwują najlepszy rum? U Antka? No właśnie! Chociaż do dzisiaj nie znamy odpowiedzi na żadne z powyższych pytań, to pozostaje nam wierzyć, bądź nie, w zasłyszane historie. Maciek nauczył nas również jak rozpoznać sfałszowane opowiastki. Najlepszym papierkiem lakmusowym okazuje się proste sformułowanie: „wiecie, i wtedy fale miały tak ze sześć, siedem metrów!”. Coś w tym jest. Teraz jesteśmy szczególnie wyczuleni na to „sześć, siedem”.

Wracając jednak do Antka. Dlaczego na jednej z karaibskich wysepek tuż przy plaży w zatoce Wallilabou znajduje się knajpka z polsko brzmiącej nazwie? Moja odpowiedź odpowiedź jest tyle prosta, co niespektakularna – nie mam pojęcia. Również fuzja wszystkich zasłyszanych Morskich Opowieści nie daje jasnego obrazu. W sumie jak i żadna nieprzeanalizowana fuzja czy każde Morskie Opowieści, ale w tych ostatnich są przecież okruchy prawdy. Żubrówka na półkach, posiadówy do białego rana, gospodarz rodem z wyspy, o przybranym – w głowie mi się nie mieści, że to takie nadali mu rodzice – imieniu Antek. Te elementy się pokrywają. Niemniej, kiedy przychodzi nam naoczenie przekonać się, że rzeczywiście „U Antka” istnieje na prawdę jesteśmy bardzo zaskoczeniu. Obok niewielkiego budynku z napisem w języku polskim, widnieją pokaźnych rozmiarów biało-czerwone flagi! Nie zatrzymujemy się, aby wstąpić na moment do jedynego polskiego eksterytorium i żeglujemy w stronę Bequii.

Paweł

30.01 Bequia – Bequia (Friendship Bay) – Mustique (Britania Bay)

Rano ruszamy wypełnić „papiery”, wejść do kilku sklepów i ściągnąć prognozę pogody na kolejne dni. Ostatnie zadanie jest najprzyjemniejsze, ponieważ by je wykonać musimy usiąść w przyportowej knajpce. Nasz wybór pada na restaurację Whaleboner. Od razu przyciąga wzrok krzesłami barowymi wykonanymi z… kręgów wielorybich. Pochodzą one z połowów sprzed przełomu millenium. Podobno jeszcze kilka lat temu, w okolicy, popularny był widok efektów polowania na te ogromne ssaki. Nas szczęśliwie omija to krwawe wydarzenie.

Siadamy przy zacienionym stoliku, popijamy orzeźwiający napój i korzystamy z rzeczywistości cyfrowej. Nie wiadomo kiedy wybija godzina powrotu na BlueOcean. Znów po krótkim odcinku żeglugi pada decyzja o postoju na lunch. Po godzinie zbieramy się, by na noc zacumować przy wyspie Mustique.

O Mustique nasłuchaliśmy się mnóstwa dobrych opinii, więc nie możemy doczekać się zejścia na ląd. Dopływamy jednak tuż przed zmrokiem, więc wycieczka musi poczekać do jutra. Dziś mamy za to okazję posłuchać jazzowego koncertu z pokładu naszej jednostki. Zamykamy oczy i bliska odległość restauracji, w której występują artyści pomaga mi przenieść się przed samą scenę. Kawał porządnej muzyki robi wyspie dobrą reklamę. Czas kłaść się spać, by jutro świeżym umysłem czerpać bogactwo dostarczane przez zmysły.

Dominika

Od rana w zatoce jest duży ruch. Znowu obserwujemy, jak łodzie – podobne do ratunkowych – dowożą turystów z promu pasażerskiego na brzeg. Planowany desant na pomost ma być przeprowadzony szybko, a prowadzący dinghy Maciek parkuje dalej i rusza w poszukiwaniu żarówek. Musimy wymienić przepaloną w światłach nawigacyjnych naszego pontonu. Tuż za pomostem wiele osób oferuje nam swoje usługi, ale nie potrzebujemy taksówki, więc idziemy przed siebie w poszukiwaniu marketu do podstawowej aprowizacji. Biuro odpraw jest jeszcze zamknięte z uwagi na przerwę w ciągu dnia, dlatego zmieniamy kolejność i najpierw chcemy zrobić zakupy. Żaden ze sklepików, do których wchodzimy, pomimo napisu Supermarket nie oferuje szerokiej gamy produktów. Głównie widzimy mrożone mięso, jajka, rum, ryż i konserwy, czyli podstawy żywienia. Teraz dociera do nas ironia Maćka i nasze niedoświadczenie, biorąc pod uwagę fakt, że planowaliśmy kupić między innymi ser feta. Zaopatrujemy się więc w to, co jest i uzupełniamy nasze zapasy na pobliskim targu. Każdy z sześciu sprzedawców w niewielekiej zadaszonej przestrzeni podchodzi do nas, zachwalając swoje produkty. Od każdego coś kupujemy i idziemy na miejsce spotkania – do Whaleboner.

W drodze na słynny Mustique, mijamy zardzewiały wrak statku na skalach – kolejne memento dla wodniaków. Przezorni wystrzegają się ryzykownych skrótów. Pewnie właśnie dlatego, kiedy podchodzimy na jedyne publiczne kotwicowisko na prywantej wyspie, omijamy szerokim czerwono-czarną boję, oznaczajacą niebezpieczeństwo. Po zwrocie za nią zrzucamy żagle i w deszczu wchodzimy w obszar z bojami, naszą dobieramy po prawej stronie od toru podejściowego do dinghy dock i zgrabnie podajemy cumy na naszą białą kulę. Wieczór upływa na słuchaniu świetnego jazzu, który dolatuje ze słynnego na całe Grenadyny Basil’s Bar.

Paweł

31.01 Mustique – Tobago Cays (Petit Bateau / Jamesby)

Jest piękniej, niż się spodziewałam. Tak kolorowego i zadbanego miasteczka dotychczas nie mieliśmy okazji zwiedzić. Spacerujemy po prywatnej wyspie, którą zamieszkują w większości topowi artyści. Sławy nie zawsze chętnie pokazują się turystom, dlatego czasami wjazd do centrum jest zamknięty. Nas interesuje tylko nabrzeże. Zaskakują mnie ceny w dobrze zaopatrzonych sklepach, ponieważ nie są wyższe niż na innych karaibskich wyspach.

Największa atrakcja w moich odczuciu pływa jednak w wodzie. Są to duże ilości ogromnych żółwi! Na budce celnej wisi kartka z wymienionymi wszystkimi gatunkami, które można tu spotkać. Nie jestem biegła w tej klasyfikacji, ale każda skorupa, wystająca głowa lub machnięcie płetwą tego zwierzaka sprawia mi ogromną uciechę.

Bez żalu jednak odnoszę się do pomysłu przeniesienia się na kolejną wyspę, ponieważ to właśnie ta charakteryzuje się największą ilością żółwi, a nawet ich rezerwatem (z angielskiego sanctuary często nazywane przez Polaków „sanktuarium”) i wydzieloną przestrzenią wód morskich. Na Tobago Cays dopływamy jeszcze za dnia i od razu odnajduję charakterystyczny kształt w wodzie. Do tego pocztówkowe widoki piaszczystych plaż na niezamieszkałych wyspach i dorodne palmy przekonują mnie, że jestem w jednym z najpiękniejszych zakątków Karaibów.

Dominika

Na Mustique popularne są meleksy, którymi poruszają się zarówno obsługa wyspy, jak i goście. Ci drudzy dojeżdżają na zakupy do kilku kolorowych sklepików, do których i my potrzebujemy wejść na moment. Wszystko dookoła jest bardzo zadbane, lecz również zostawione w lekkiej dzikości, przez co nie stwarza wrażenia sztuczności. Do gustu przypadają nam bułki słodkie w urokliwej piekarni. Podczas poszukiwań Maćka, wsiadamy do pontonu i spotykamy dobijającą do pomostu polską załogę, z którą umawiamy się na spotkanie w Basil’s. Sympatyczne rozmowy umilają nam czas oczekiwania na naszych pasażerów, którzy korzystają z uroków wyspy i zażywają słońca i wody na pobliskiej plaży. Mimo dobrych wibracji pomiędzy załogami, każdy ma jednak swoje plany – my odpływamy na południe w stronę archipelagu Tobago Cays, a nowi znajomi na północ.

Wejście w wietrzny dzień pomiędzy płytkie wody słynących z żółwi wysepek wymaga doświadczenia i mocnych nerwów. Wszystkie dostępne boje, które widzimy są już zajęte, więc pozostaje nam staniecie na kotwicy na głębokości około 10 metrów. Choć jesteśmy osłonięci od fal przez rozciągającą się na północy rafę, to wiatru nikt nie wyłącza i co chwilę, ktoś z nas sprawdza czy nie przemieszczamy się względem lądu. W nocy wiatr trochę się wzmaga, ale na szczęście „hak” mocno trzyma. Znowu dopływa do nas kilka łodzi z oferentami, ale nie potrzebujemy niczego. Jedynie strażnicy parku przybywają po stosowną opłatę. Tym musimy się zainteresować. Powaga rangersów nie zostawia cienia wątpliwości, że traktują swoją pracę bardzo poważnie – to prawdopodobnie jednak z najlepszych, jakie można znaleźć na St. Vincent i Grenadynach.

Paweł

Share this Post

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*
*