Wzdłuż nawietrznych Małych Antyli cz. 3
01.02 Tobago Cays – Union Island (Clifton Harbour) – Carriacou (Sandy Island) – Carriacou (Tyrrell Bay)
Naszym celem na nocleg jest wyspa Carriacou. Wcześniej jednak musimy zrobić odprawę na wyspie Union, która na szczęście jest po drodze. Znów od rana trochę goni nas czas, by załatwić wszystko w urzędowych godzinach pracy, ale odległości do pokonania mamy nieduże. Wyruszamy więc po śniadaniu, a przed południem łapiemy boję na pierwszym postoju. Z jachtu schodzę tylko ja z Pawłem. Opuszczamy ponton i płyniemy do pomostu. Nie jestem pewna, czy możemy tu zaparkować, ponieważ keja wygląda na przynależą restauracji. Obok niej jest wąski łuk z napisem „dinghy dock”, ale obawiam się, że nie został przewidziany na naszą wielkość. Nigdzie zakazu nie widzimy, zarzucamy cumę na wolny poler i pewnym krokiem kierujemy się na ląd.
Poinstruowani przez Maćka bezbłędnie trafiamy do punktu celnego. Znów niczym się nie wyróżnia spośród otaczających go budynków. W środku kilkoro drzwi prowadzi do opisanych biur. Długi formularz wypełniamy już prawie cały z pamięci, druga osoba tylko kontroluje, czy nie ma pomyłek. Teraz robimy odprawę „wyjścia”, ale ponieważ za trzy dni będziemy tu znów, uczynny urzędnik podaje nam drugi egzemplarz, żebyśmy mieli już „na zaś”. w kolejnym pokoju sprawę załatwiamy jeszcze szybciej. Już po chwili z kompletem dokumentów wracamy na dinghy. Szkoda, że nie możemy zostać tu dłużej, bo miejsce wydaje się bardzo ładne. Może następnym razem?
W porze obiadowej pasażerowie chcą zatrzymać się na szybką kąpiel przed dotarciem doportu docelowego. Maciek wybiera w tym celu malutką wysepkę blisko brzegu. Nie bez powodu nosi ona nazwę Sandy Island – w rzeczywistości nie jest niczym więcej, niż pasem piachu. W jej centrum wyrosło kilka palm, ale po krótkim czasie nudzi się naszym gościom, podnosimy więc kotwicę i płyniemy do Tyrrell Bay. Docieramy zbyt późno, by zrobić odprawę. Schodzimy mimo to na ląd, robimy rozeznanie w strukturze portu i kupujemy bochenek bardzo puszystego chleba (innego w ofercie nie było). Myślę, że to pieczywo dałoby się złożyć do rozmiarów kieszeni w spodniach…
Dominika
Pierwsi będą ostatnimi – ta ponadczasowa prawda sprawdza się w dzisiejszy poranek. Chociaż wczoraj stawaliśmy na kotwicy jako ostatni i takie samo miejsce zajęliśmy w stosunku do atrakcji Tobago Cays – „zagrody” dla żółwi, to dzisiaj z rana wychodzimy przed wszystkimi. Znów kilka zakrętów do pokonania. Trzeba mieć nerwy ze stali, kiedy głębokościomierz wskazuje cyfry bliskie wartości zanurzenia katamaranu. Kiedy miesiąc temu na Anegadzie parkowałem z Dominiką też miałem wskazania 1,5 metra… Stopa wody pod kilem, której zwykło się życzyć żeglarzom, to rzeczywiście niezbędne minimum. Znam też smak bliskiego spotkania z dnem – wolę jednak chałwę, za którą nie przepadam. Maciek nie popełnia błędu, a my snujemy się wśród różnych kolorów wody w stronę pierwszego postoju.
Sandy Island wyspę ma tylko w nazwie, bo wystarczyłyby dwie, góra trzy wywrotki, żeby usypać łachę podobnej wielkości powiedzmy w Zatoce Puckiej. Jakkowiek nad Bałtykiem nie brakuje pięknych piaszczystych plaż, to palm szukać na nich na próżno. Choć nie zaklinam się. Już dawno nie byliśmy nad polskim morzem. Postój – z perspektywy załogi – mamy nieco nerwowy, bo na boi wisimy przed zrobieniem odprawy wejścia do Grenady, ale uginamy się ze względu na „dobro ogółu”. Na szczęście nie przypływają do nas kasjerzy z mandatem. Takiego pierwszego razu nie chcę mieć. Mam za to swój kolejny raz! I to nad wyraz spektakularny – widzimy Chopina w zatoce po drugiej stronie wody niewielkiej cieśniny. Wcześniej dane mi było płynąć na nim z duńskiego Esjberg do Gdyni na zlot żaglowców. Ta szczególna przygoda dała również początek kilku bardzo wartościowym znajomościom. Od razu wracają wspomnienia wytrwałego halsowania się pod wiatr w okolicach Skagen, albo łowienie makreli po trzy sztuki na jedną wędkę czy skoki do wody z burty podczas stania w dryfie pod żaglami. Niechaj żyją morskie opowieści!
W Tyrell Bay jest spokój. Kiedy wybieramy się na rekonesans i kupno mrożonej pizzy, po przejściu obok terminalu promowego zatrzymujemy się na moment obok małego, przydrożnego stolika z rybami. Oferujący je mężczyzna na miejscu filetuje złowione sztuki. Bardzo podobają mi się ich czerwone, żółte i zielone kolory.
Paweł
02.02 Carriacou – Grenada (St. David’s Harbour)
Za namową gości dziś wybieramy niestandardową rutę. Zwyczajowo między wyspami pływa się od ich strony zawietrznej. Spowodowane jest to większym bezpieczeństwem, ładniejszymi widokami i lepiej rozwiniętą infrastrukturą. Tym razem Grenadę okrążamy od wschodu. Po kilkunastu minutach wszyscy się nudzą nieciekawymi widokami i znikają pod podkładem. My cieszymy się delikatnym wiatrem łagodnie dmuchającym w nasze żagle.
Po ponad godzinie docieramy w oczekiwaną okolicę. Wybieramy wśród trzech zatoczek miejsce do zakotwiczenia. Pierwsza wydaje się niebezpieczna ze względu na czające się pod powierzchnią rafy. O ich obecności świadczą nagle załamujące się fale. Nie wiemy, którędy można bezpiecznie wpłynąć, nie decydujemy się ryzykować. W drugiej sytuacja wygląda podobnie, ale po dłuższej obserwacji widzimy prawdopodobny przesmyk. Nasze mapy nawigacyjne to potwierdzają i zaznaczony jest nawet obszar ewentualnego kotwiczenia. Próbujemy stanąć raz, drugi, trzeci, bez powodzenia. Maciek decyduje o odwrocie.
Trzecia zatoka najmniej podoba się naszym towarzyszom, ponieważ widoczne są tu oznaki obecności innych osób. Teren wygląda na zagospodarowany przez niedużą stocznię, ale w tym momencie chyba nie są prowadzone żadne prace. Niestety, z braku innych dobrych i bezpiecznych opcji, tu stajemy na boi.
Dominika
Rano na Carriacou rekordy odnotowują nasze oficjalne wejście na teren małego, wyspiarskiego państwa. Urzędnicy dają na siebie czekać ponad pół godziny dłużej niż przewiduje tabliczka na drzwiach. Nie po raz pierwszy uświadamiamy sobie, że pojęcia czasu na Karaibach i w Europie znacznie się różnią. Nie twierdzę, że NASZE JEST LEPSZE. Co więcej, do takiego rasta-luzackiego podejścia można się przyzwyczaić. Formalności i tak trzeba dopełnić, tak jak podnieść kotwicę przed wyjściem z zatoki. Słońce nie przestanie świecić, ja dalej będę biegał na bosaka, a Maciek pewnie nie rzuci palenia. Kiedy co cesarskie, oddane cesarzowi, „zwijamy manatki”.
Kiedy płyniemy po nawietrznej stronie na południe Grenady, dyndamy jak wahadło w starym zegarze. Niesieni falą, która po przekroczeniu Atlantyku w poprzek, jesteśmy pewnie pierwszą igraszką na jej długiej drodze. Gibie nami, ale nie jest aż tak źle. Przyznam szczerze, że wolę jednak pływać od „normalnej” strony Karaibów. Nuda? Wszyscy tak robią? Brak nuty odkrywcy? W sumie… tak! 🙂
Południe wyspy uchodzi za najbezpieczniejsze na całych Małych Antylach zimowisko dla jachtów. Szalejące huragany nie mają prawa tknąć stojących na brzegu jednostek. Ukryte w głęboko wciętych zatokach, osłonięte wysokimi wsniesieniami, są nie do ruszenia. Z niewielkimi wyjątkami, bo średnio raz na dziesięć lat, po prostu pogodzie się zapomni i wiatr spadnie z tych gór z ogromną prędkością. Z podobnym natężeniem rozdzwaniają się później telefony do towarzystw ubezpieczniowych.
Paweł
03.02 Grenada – Grenada (Prickly Bay)
Przenosimy się do portu nieopodal, ponieważ… tak, musimy zrobić odprawę. Zanim jednak rzucamy kotwicę przy Prickly Bay szukamy przyjemnej zatoczki, w której możemy zatrzymać się na śniadanie. Maciek znajduje ciekawe miejsce. Widok po lewej i prawej stronie faktycznie jest miły dla oka. Zagłębiamy się dalej i dalej, mijamy przestronne domy z rozległymi, zadbanymi ogrodami. Wśród nich, wśród zieleni niszczeje jeden bardzo duży budynek tuż nad wodą. Wygląda na nieskończony i porzucony ośrodek wczasowy. Szkoda, ponieważ inwestycja robi wrażenie dużej, a zajmowany przez nią teren jest bardzo atrakcyjny. Nieopodal próbujemy rzucić kotwicę, ale po chwili decydujemy płynąć dalej.
Port, do którego docieramy, jest duży i rozgałęziony. My z Pawłem jako pierwsi udajemy się na ląd. Musimy dopłynąć do oddalonego pomostu, do którego prowadzi szlak wodny gęsto zarośnięty rafą. Na szczęście dinghy ma niewielkie zanurzenie i bezpiecznie dopływamy do kei. Zachwyca mnie bujna, kolorowa roślinność. Wśród drzew i kwiatów skryte są parterowe, zadbane budynki. Całość należy chyba do obiektu hotelowego. W pierwszym domku, najbliższym plaży, mieści się pokój zajmowany przez urzędników. Na jednego – a konkretniej: jedną – trafiliśmy, ale drugiej części formalności nie możemy dopełnić od razu, ponieważ oficer jest na służbie na lotnisku. Uczynna pani dzwoni jednak do swojego kolegi i zapewnia, że za godzinę pojawi się on tu, na miejscu. Nie mając lepszego pomysłu kierujemy swoje kroki do baru po przeciwnej stronie alejki i tam organizujemy sobie czas oczekiwania.
Dominika
Po przestawieniu się do nowej zatoki, dostajemy zadanie powortu nieuszkodzonym Ryżym Koniem po dokonaniu odprawy. Musimy trochę pobawić się podnoszeniem silnika, bo głębokość zrobiła się bardzo mała. Lewą burtą opływamy niewielki cypel, podziwiając przejrzystą wodę. Może to powoduje złudzenie bliskości dna? Nie sprawdzamy jednak. Cały zabieg wykonujemy bezpiecznie, ciesząc się z niecodziennej możliwości przebycia drogi przez cieśninę zbyt płytką dla statku matki (ojca?).
Spotkana wcześniej na Mustique polska załoga mówiła, że nasi rodacy mają tutaj swoją bazę czarterową. Rzeczywiście – są polskie flagi, ale brak załóg do pogadania… Rozmowna za to jest pani „paszportowa”, która wtajemnicza nas w niuanse swojej pracy. Po dziesięciu latach stażu ma za sobą już pobyt na placówce na lotnisku i w kilku portach. Rotowanie załóg jest sprawą normalną i służy rozwoju pracowników. Myślę, że znów – w jakiś sposób praca, którą wykonuje jest „chwyceniem Pana Boga za nogi”. W porównaniu z St. Vincent Grenada robi jednak wrażenie bogatszej, może więc nie jest to tak wyjątkowa „fucha”?
Wracamy na Woźnicę. Robię kilka przepisowych rajdów z katamaranu na brzeg i jeden nieprzepisowy, kiedy wpływam na teren kąpieliska, aby odebrać jednego z naszych gości. Znów uniknąłem mandatu, ale krytyczny wzrok plażowiczów mnie dosięga.
Paweł
04.02 Grenada – Union Island (Clifton Harbour) – Palm Island – Canouan Island (Charlestown Bay)
No i znowu nie możemy pospać. Ostatnie dni rejsu wiążą się dużymi dobowo pokonywanymi odległościami. Niedługo po 6:00 oboje z Pawłem już mechanicznie operujemy przy podnoszeniu kotwicy. Po manewrze wdrapujemy się do Maćka na górny pokład i wyglądamy Union Island. Około południa, nie parkując katamaranu zrzucamy ponton na wodę i z Pawłem ruszamy odbyć tę samą wycieczkę po wyspie. Goście nie chcą tracić czasu i kapitan zawozi ich na pobliską Palm Island. Nam oficjalne spotkania się przedłużają, tym razem prócz nas sporo osób czeka na wizytę w biurach. Na radiu uspokajamy kapitana, że wszystko z nami w porządku.
Truchtem wracamy do dinghy, a tu niespodziewanie atakuje nas szyld pizzeri – nie dawniej, jak wczoraj całej naszej trójce zamarzył się taki obiad. Po konsultacji z Maćkiem zamawiamy dwa pachnące placki. Mamy się po nie zgłosić za około dwadzieścia minut, idziemy więc na spacer w alejkę dotychczas niezwiedzoną. Bardzo nam się podoba. Wracając do restauracji w naszym radiu słyszymy mocno zniecierpliwionego kapitana – chyba czas oczekiwania przekroczył jego założenie. Chwytam więc dwa aromatyczne kartony i biegnę do pontonu. Tam już czeka Paweł, który wcześniej go odcumował. W międzyczasie poznał pewnego Kanadyjczyka, ktorego po drodze podrzucamy na jego jacht. Chcąc nadrobic czas mój mąż wciska manetkę gazu prawie do oporu. Ja siedzę na dziobie i prędkość połączona z wysokością fali nie wpływa dobrze na mój kręgosłup. Czy jeszcze jest w jednym kawałku? Udaje mi się przejść z pontonu na katamaran, więc chyba nie jest najgorzej.
Po chwili już płyniemy dalej. Do osiągnięcia mamy Canouan. Kotwiczymy niedługo przed zachodem słońca, goście jeszcze korzystają z plaży, a my na stały ląd wyjdziemy jutro. Na szczęście – na tej wyspie nie musimy już wypełniać żadnych formularzy!
Dominika
Gonimy, gonimy znów na Union Island. Dalej na południe już nie popłyniemy. W ostatni tydzień pozostaje nam powrót na Martynikę, a po drodze odwiedzenie kilku miejsc po raz drugi. Może wreszcie uda nam się coś więcej niż tylko o nie powierzchownie zahaczyć. Nie narzekam, bo jest pięknie. Z perspektywy portów, ale z jakim przekrojem doznań! Tym razem płyniemy „przepisowo” – po zawietrznej stronie wyspy.
Znowu robimy desant, który tak bardzo lubię. W stylu Formozy – opuszczamy dinghy na wodę, kiedy Blue wykonuje głęboki skręt, unikając zderzenia z kilkoma wrogimi jednostkami oraz rafą najeżoną minami. Zapominam wziąć ze sobą szybkostrzelny automat i ratował mnie tylko fakt, że musimy dokonać odprawy na małej karaibskiej wysepce i nikt się o tym nie dowie. Budzę się. Jesteśmy z Dominiką w pontonie, a Woźnica pożeglował nieopodal na Palm Island.
Za czynności paszportowo-celne trzeba zapłacić, więc płacimy. Wychodzę z kantorka, który masywnym meblem w kształcie litery „L” odgradza trzech mundurowych z charakterystycznymi błyszczącymi, wypukłymi, trzycyfrowymi numerami na pagonach. Z wydanych pieniędzy się rozliczam. Rzut oka na rachunek – jest wyższy niż poprzednio, drugie spojrzenie – policzono nam zbyt wiele dni. Wyjaśnianie prostej sytuacji na Grenadzie, zajęło mi dobre pół godziny i dwie wizyty u przełożonej. W pewnym momencie wszystko zaczęło przypominać zgrabny ping-pong, a ja czułem się w tym, jak plastikowa piłka pomiędzy rakietkami. Sprawę udało się jednak załatwić, a my korzystając z maćkowego zamiłowania do pizzy, postanawiamy się dołączyć do posiłku i zamawiamy duży placek, który po zbyt długim oczekiwaniu, w te pędy wieziemy na Blue.
Do pokonania mamy parę kabli, a Palm Island nie daje większego cienia wiatrowego. Przy prędkości bliskiej maksymalnej, na rozbudowanej fali skaczemy, jak koniki polne w narkotykowym widzie. Mi siedzenie z tyłu przynosi frajdę, bo rufa nie odrywa się od wody. A Dominika? Siedzimy twarzami do siebie, lecz mimo to za późno się zorientowałem, że dla niej są to gwałtowne zetknięcia siedzonka z miejscem, gdzie kończą się jej plecy. Po jednym z uderzeń boli ją kręgosłup. Zmniejszam gaz, starając się dostosować do fali. Wiatr, silnik i fala zagłuszją moje zakłopotanie.
Paweł