Nocleg w wulkanie
Plecaki spakowane, plan podróży obmyślony. Trzy razy zastanawiam się, co ze sprzętu zostawić w pokoju w Cajon, a co jest koniecznie bezsprzecznie niezbędne w ekwipunku. Nasza spodziewana aktywność w Fortunie każe zabrać ze sobą największy ciężar – buty trekkingowe. Na nic się zdaje upchanie ich wnętrza szpejem i skarpetami. Dziwnie sterczą, wypychając tylną ścianę, chociaż przed wyruszeniem z Polski specjalnie zaopatrzyłem się tzw. „podejściówki”, czyli takie z nieco niższą cholewką. Z braku miejsca w jednym tobołku – biorę drugi. Prezent, który dostałem w Olecku od Jarka kolejny raz zdaje egzamin. Z powodu jego użyteczności we Włoszech zaopatrzyliśmy się w kolejny, identyczny egzemplarz. Teraz plecak, dający się schować w pojemnik, który bez problemu mieści się w dłoni, będę niósł na brzuchu wypchany.
Dzięki uprzejmości Karola i Agaty, nie dość, że jesteśmy wyposażeni we własnoręcznie – przez tego pierwszego – narysowaną mapkę La Fortuny, to jeszcze wygodnie mkniemy jego samochodem aż do San Ramon, unikając tym samym dwóch przesiadek na kolejne autobusy w Greci i Naranjo. Ponadto, dzięki lokalnej wiedzy naszych gospodarzy wiemy, co zobaczyć warto, a co można zostawić sobie na później, czyli tym razem „odpuścić”. Budżet jest pod ciągłą kontrolą dwuosobowego Minsterstwa Wydatkowania i Pożytkowania, aby z naszych wydatków było jak najwięcej pożytku. Przez to decydujemy się na dwa główne punkty programu, czyli wiszące mosty nad skrawkiem dżungli w Mistico Park oraz leżące nieopodal na północy, podtopione wodą jaskinie w Venado.
Po kilku prostych i serpentynowatych odcinkach, mamy jeszcze jeden zakręt w prawo i San Ramon otwiera się przed nami siatką prostopadle przecinających się ulic. W centrum jest park i kościół katolicki. Układ miasta jest taki jak w Grecii, którą poznaliśmy kilka dni wcześniej. W dużych miastach całkiem niedawno temu wprowadzono nazewnictwo ulic, ale inercja przyzwyczajeń ludzkich każe ciągle kierować zagubionymi przybyszami na azymut. Również reklamy salonów samochodowych i innych geszeftów na blilbordach zawierają adres „300 metrów na północ od kościoła” lub „100 metrów na południe żółtego domu przy 22 kilometrze drogi na San Jose”. To samo na opakowaniach produktów i… na ulicy. W takim przypadku sieć kwadratów zdaje egzamin i jedno z drugiego niejako wynika – sposób nawigacji w przestrzeni z układu urbanistycznego. Ulokowane południkowo i równoleżnikowo carretery umożliwiają orientację w mieście jak i kierunkach świata. Inne jest też podejście do funkcjonowania autobusów. Tutaj każda firma obsługuje konkretne połączenia i posiada własny dworzec, przez co nawet w stołecznym San Jose brak jest centralnego budynku, a często podczas przesiadki trzeba przemierzyć kawałek miasta do kolejnego terminala.
Trzygodzinne oczekiwanie na autobus do La Fortuna upływa nam na śledzenia ruchu około przystankowego. Podlegamy również obserwacji, bo mimo karaibskiej opalenizny od razu rzucamy się w oczy. Ja wzrostem, a Dominika blond włosami. Ludzie siedzący na ławkach w cieniu dachu informują nas o kolejnych godzinach odjazdu, ale zorientowany w temacie wydaje się być tylko jeden jegomość, który najwyraźniej jedzie w to samo, co my, miejsce. Mam również możliwość wypróbowania mojego, bazującego na rozmówkach (ponownie dziękuję Ci Jarku!), języka hiszpańskiego.
Przećwiczone kilka razy zdanie, bystro i gładko pada z moich ust, tak jak gładko i bystro pada odpowiedź z ust mojego rozmówcy. Hmmm… kiwam z uznaniem, zastanawiając się nie tyle nad użytą ciekawą konstrukcją zdania, co jego sensen w ogóle! Zanim nabiorę jednak śmiałości czy raczej umiejętności ponownego zadania pytania bez cienia zakłopotania czy urażonej dumy, minie kilka niewłaściwie zamówionych posiłków i podobna ilość przypadkowo odwiedzonych miejsc, podczas kluczenia do wskazanego celu.
W końcu podjeżdża nasz autobus, a w międzyczasie przybywa kilka gringoskich postaci, które jak i my pragną przeżyć niezapomniane chwile wśród wielu atrakcji jednej z kostarykańskich stolic ruchu turystycznego. Jedziemy jednym z obitych blachą bluebirdów, z charakterystycznymi „ćwiekami” dookoła każdego z modułów naszej maszyny. Kręta droga zajmuje nam dodatkowe dwie godziny, które spędzamy na oglądaniu krajobrazu za szybą. Pomimo niewielkich zapasów jedzenia, zaczyna doskwierać nam głód, dlatego zaraz po wyjściu z machiny nie zastanawiamy się nad noclegiem, ale właśnie nad zaspokojeniem marsza, granego przez nasze wklęsłe brzuchy. Na ulicy, przy której wysiadamy, jest przydrożna soda, do której udajemy się na jedno z wielu naszych późniejszych casado. Najtańsze z dostępnych dań obiadowych jest sycące i smaczne. Chyba, że ktoś nie lubi ryżu czy fasoli, będących podstawą żywienia w centroamerica.
Zgodnie z sugestią Karola, poszukiwania noclegu zostawiliśmy na moment przyjazdu do niewielkiego, aczkolwiek tętniącego życiem miasteczka. Liczne bilbordy informują, gdzie i z czego można zjechać na tyrolce. Dziesiątki leniwców i tukanów śmieją się do nas z ich wysokości, zapraszając do odwiedzenia ogrodzonego płotem kawałka Prawdziwej Dżungli. Dzień powoli ma się ku zachodowi, a my chcąc spędzić noc gdzieś indziej niż pod chmurką, posiłkujemy się mapą formatu A4 i z kilkoma nawigacyjnymi wpadkami, jak i kupiwszy Dominice spodenki, docieramy do celu. Właściciel kilku pokoi ulokowanych dookoła niewielkiego dziedzińca, niemalże telewizyjną angielszczyzną informuje nas, że dwa dni nas nie przenocuje, ale jeżeli jesteśmy zainteresowani jednym noclegiem, to dobijemy targu. Z tą wiadomością idziemy jeszcze na przeciwko upewnić się, co zaproponuje nam konkurencja.
Po wejściu w progi pokaźnego ośrodka, wyrzucam z siebie wyuczone zdanie, naśladując akcent, jak tylko potrafię najbardziej. W odpowiedzi otrzymuję, co już mnie nie zaskakuje, precyzyjną informację odnośnie ceny, warunków bytowych i dodatkowego wyżywienia. Tak przynajmniej mi się wydaje, więc tylko dla pewności uprzejmie proszę recepcjonistkę o przejście na język gringoski. Voila! Teraz już wiemy wszystko, czego potrzebowaliśmy – trzeba się wycofać! Na szczęście wystarcza mi odwagi, by powiedzieć pani, iż zaproponowana promocyjna cena ze śniadaniem przekracza nasze możliwości finansowe, a o dopłaty z Ministerstwa Wydatkowania i Pożytkowania możemy starać się dopiero w przyszłym roku. Drepczemy z powrotem, odprowadzani uśmiechem mężczyzny, który siedząc obok recepcjonistki miał okazję rozbawić się sceną mojego hiszpańskiego talentu organizacji noclegów.
Niewielki pokoik, w którym ściągamy z pleców nasze manatki, ma dwa łóżka, w tym jedno dwuosobowe, wejście do łazienki i coś w rodzaju zszarzałego panelu sterowania pralką wysoko przy suficie. Po krótkim bawieniu się przyciskami, niedoszła pralka zaczyna furgotać i rytmicznie stukać, a efektem jej pracy jest chłód wpadający z kratki wylotowej klimatyzatora. Może ten szum ułoży nas do snu? Schludne warunki lokalowe i dostępność nielimitowanej kawy we wspólnej przestrzeni przylegającej od zewnątrz do ściany naszego pokoju jest miła i czekając na wydarzenia jutra bez większych problemów idziemy spać w El Volcan, czyli w wulkanie.
Ciekawostka, która zostaje nam ofiarowana w dniu następnym rano: jeżeli chcecie wypić w Kostaryce dobrą i tanią kawę, to kupcie opakowanie dobrej kawy oraz drugie opakowanie – kawy taniej. Po zmieszaniu wyżej wymienionych w proporcjach 1:1, powinniście otrzymać oczekiwany rezultat. Nasz nielimitowany zasób czarnego złota rzeczywiście jest smaczny, a że – po uiszczeniu opłaty za pobyt – nie musimy za nią dopłacać, potęguje niezwykłe walory smakowe.
Paweł