KwK: Uczymy Kiwana pływać!
Dzień 6
15 sierpnia 2019
Na godziny poranne zostawiliśmy tylko parę rzeczy do dopakowania. Zapowiedzieliśmy, że przed południem opuścimy przyjazne nam bramy. Pierwsze tobołki sprytnie mieściły się w przewidzianych przez nas schowkach. Z zadowoleniem obserwowałam, że prawdopodobnie początkowo zakładany minimalizm nie będzie konieczny i na koniec będę mogła jeszcze dorzucić kilka drobiazgów. Po spakowaniu pierwszej partii przypomieliśmy sobie o konieczności zamontowania haczyków, by móc zabezpieczyć nasz bagaż przez niekontrolowanym przemieszczaniem. Paweł zajął się kręceniem, a ja wydobyłam ocalałe resztki wykładziny i docinając na wymiar poupychałam je w ostatnie, niczym nie osłonięte przestrzenie. Tak zastała nas 12:00.
Gospodyni ze śmiechem stwierdziła, że chyba zdąży jeszcze wyskoczyć do miasta na godzinę i pożegnamy się dopiero jak wróci. Przyznaliśmy jej rację, ponieważ w pokoju na piętrze wciąż czekała spora górka sprzętu do zabrania. Kolejne kilogramy dociskały Kiwana do ziemi. Anastasia wróciła i zastała nas… dalej znoszących rzeczy do samochodu. Przygotowane przez nią kanapki na drogę zjedliśmy jeszcze przy kuchennym stole. Nareszcie udało się wrzucić na pokład ostatni pakunek. Wolnej przestrzeni nie zostało ani trochę, ale przecież w drodze nasz prowiant będzie ulegał stopniowemu uszczuplaniu, byłam więc dobrej myśli.
Przed wejściem na fotele jeszcze zostaliśmy obfotgrafowani, wyściskani i z życzeniami bezpiecznej wycieczki nareszcie ruszyliśmy w drogę. Kilka minut po zamknięciu drzwi zaczęło padać. Tym razem ja kierowałam, a Paweł nawigował, nie wiedziałam więc, jakie mamy pośrednie cele podróży. Pierwszym zadaniem było osiągnięcie sklepu, w którym chcieliśmy zaopatrzyć się w licencję wędkarską. Na miejscu okazało się, że nie mają, ale przynajmniej zostaliśmy przekierowani pod właściwy adres. Tu udało się dostać wymarzony papierek. Drugi przystanek wyłonił się sam znienacka, a był to Cedrowy Park. Ładny zakątek nad brzegiem jeziora nie oferował wielu atrakcji, ale był fotogeniczny i zaciszny.
Trzeci postój miał nas skierować do jaskiń. Nie wiedziałam o nich nic prócz nazwy, nieco więc zaskoczyła mnie dość długa, leśna droga, lekko pnąca się w górę. Gdy mijali nas turyści wracający ze szlaku trochę czułam się jak dziewczę w klapeczkach idące na Giewont – wszyscy mieli na sobie sportowe buty i różnej długości spodnie, a ja odziana byłam w sukienkę i letnie sandałki. No trudno, do samochodu nie chciało mi się wracać, uznałam, że muszę dać sobie radę. Na jednej z tabliczek informacyjnych doczytaliśmy, dokąd zmierzamy i nareszcie wyjaśniło się, kim był Bruce, którego imieniem sygnowanych jest wiele miejsc w Ontario. Po około 1,5km naszym oczom ukazały się wielkie pieczary. Bardzo ciekawa struktura skalna od razu rozbudziła wyobraźnię dwojga wspinaczy-amatorów. Niestety, bez sprzętu, a dodatkowo w moich sandałkach, pionowe pokonywanie ścian było dla nas niemożliwe. Całość jednak oczywiście podobała nam się 🙂
Później dojechaliśmy do polecanego nam przez wielu znajomych Lion’s Head. Nie doinformowaliśmy się, co konkretnie warto tam zobaczyć, więc poszukiwaliśmy trochę „na oślep”. Paweł coś pamiętał o latarni morskiej, ale po drodze znaleźliśmy jeszcze kilka szlaków pieszych. Ponieważ słońce wisiało już nisko nad horyzontem nie zdecydowaliśmy się na żaden z nich. Zamiast tego sprawdziliśmy na mapie, gdzie jest marina ze wspomnianą wcześniej latarnią. Po kilkunastu minutach już byliśmy na miejscu, ale kiszki już grały nam marsza którąś godzinę z rzędu, więc postawiliśmy najpierw na posiłek. To był chrzest bojowy naszej nowej, dwupalnikowej kuchenki turystycznej. Sprawdziła się wyśmienicie i ze smakiem, w mig spałaszowaliśmy swoje porcje. Później wycieczka na cypel, oglądanie klifów w scenerii pocztówkowych barw wieczornego nieba i gotowi byliśmy ruszać na miejsce noclegowe.
Aplikacja opisująca różne miejsca do biwakowania podpowiedziała nam, że możemy spać na parkingu… promowym, z którego dnia następnego będziemy zaokrętowywać siebie i Kiwana. Miejsce zadowoliło nas i zdecydowaliśmy się zostać. Po cichu, bez włączania świateł przygotowałam łóżko, po czym Paweł, przechodząc do tyłu… oparł się na klaksonie! Tyle wyszło z naszych prób pozostania niezauważonymi. Na szczęście w natłoku innych pojazdównikt nie zwrócił na nas uwagi i niczym nie niepokojeni zapadliśmy głęboko w sen.
Dzień 7
16 sierpnia 2019
Budzik zadzwonił o nieludzkiej porze – 5:30. Przeprawę przez jezioro mieliśmy wykupioną na godzinę 7:00, a przez telefon przykazano nam stawić się godzinę wcześniej. Szybko pościeliliśmy posłanie, wrzuciliśmy „szybkie” śniadanie w postaci brzoskwiń i batonów energetycznych do podręcznego plecaka i ustawiliśmy się w kolejce na prom. Organizacja załadunku była sprawna i dobrze zorganizowana. Po kilkunastu minutach wjechaliśmy przez otwartą paszczę stalowego giganta i ustawiliśmy się w ciasnym ogonku. Ciężko było wydostać się z wehikułu w wąskim korytarzu, ale bez obijania drzwi udało nam się dostać na pokład dla gości. Sceneria nas urzekła – w promieniach wschodzącego słońca odbiliśmy od gęsto zalesionego brzegu i wydostaliśmy się na otwarte wody. Rześkie, poranne powietrze w końcu przegoniło nas z otwartego deku i poszukaliśmy wygodnego miejsca w środku. Dobrze zaprojektowana przestrzeń pozwalała każdemu znaleźć odpowiadający mu kącik – my wybraliśmy miejsce przy stoliku. Na promie zaopatrzyliśmy się również w mapki wyspy, na którą zamierzaliśmy – Manitoulin.
Trochę niewyspani podążyliśmy na pierwszy wypatrzony punkt na planie – do położonej niedaleko mariny. Tam postanowiliśmy zjeść porządne śniadanie i przede wszystkim wypić kawę. Na miejscu okazało się, że możliwe jest również skorzystanie z prysznica za jedynie 3 dolary, więc ochoczo przystałam na tę propozycję. Przy spożywaniu bogatej w dodatki owsianki co chwilę za plecami rozległały się przeraźliwie wrzaski mew. Okazało się, że to wędkarze wracający z połowów pozbywali się niechcianych resztek, które były bardzo atrakcyjne dla wielkich, białych ptaków, które toczyły zaciętą walkę o najsmaczniejszy kąsek.
Odświeżeni, najedzeni wsiedliśmy do Kiwana. Teraz chcieliśmy dostać się na szlak o nazwie Welon Młodej Panny. Po drodze jednak Paweł wypatrzył jeszcze Gore Bay. Tu, wzdłuż brzegu, wśród szuwarów ciągnęła się malowniczo drewniana kładka. Na samym jej początku, przy parkingu odkryliśmy bardzo interesujacy, wodny plac zabaw dla dzieci. Sami mieliśmy chęć pobiegać wśród tryskającej znienacka wody! Trasa wzdłuż jeziora obfitowała w rośliny i ptactwo wodne. Nawet udało mi się uchwycić na fotografii żerującą czaplę (Great Blue Heron).
Parking przy wodospadzie był niewielki i szczelnie wypełniony samochodami. Szczęśliwe, chwilę po naszym dotarciu, pojazdy opuszczały swoje miejsca i udało nas się zaparkować. Bridal Veil Falls był imponujący, ale równie imponująca była ilość osób zażywających pod nim kąpieli. Dlatego po nieudanej próbie zrobienia zdjęcia mnie skrytej za strugami wybraliśmy się na krótki spacer. Pierwszy etap pokonaliśmy korytem rzeki, a następnie wyszliśmy na leśną ścieżkę. Sceneria była sielska i zakłóciła ją jedynie mało atrakcyjna rzeźba ponoć ukazująca połączenie człowieka z naturą. Żeby jakkolwiek oddać zakładany charakter postanowiłam trochę wspomóc artystę. Wydaje mi się, że byłam tym samym najbardziej ludzkim i zarazem naturalnym elementem kompozycji…
Najciekawsze zostawiliśmy sobie na koniec: 10km szlak o nazwie Cup and Saucer. Z krotkiego opisu na mapce nie wynikało, w jak urzekające miejsce trafiliśmy. Przechadzka wśród drzew i skał gdzieniegdzie urozmaicona była drewnianymi mostkami i drabinkami. Najpiękniejsze czekało nas jednak na szczycie. Dotarliśmy na skraj wysokiego klifu, z którego rozciągał się zapierający dech w piersiach widok na otaczające nas jezioro i wysepki. Dobrze była widoczna także cała, pionowa ściana z kamienia. Każdy punkt obserwacyjny zatrzymywał nas na dłuższą chwilę, ciężko było się oderwać od krajobrazu. Szczególnie ciekawie wygląda spearhead – skała w kształcie grota włóczni ostrzem rozdzielającego wody jeziora. Aby nie schodzić z trasy po ciemku musieliśmy jednak zrobić w końcu odwrót. Po pierwszym etapie, na rozwidleniu zeszliśmy na tę opisaną adventure. Tym razem mieliśmy więcej wspinaczki po skałach, stromych zejść i również kilku przeszkód z drewnianym rusztowaniem wspomagającym turystów. Zaciekawiło na jedno bardzo ciasne i strome wejście między skały, ale Paweł po sprawdzeniu, co kryje czeluść, nie był pewien, czy bez sprzętu można się tam udać.
Gdy wróciliśmy do samochodu parking był już całkowicie pusty, co dało możliwość przetestowania naszego OSZCZEPU. Choć po całodziennym napromieniowywaniu rury woda okazała się zimniejsza, niż się spodziewaliśmy, byliśmy zadowoleni z efektu ciśnieniowego prysznica własnej roboty. Czyści i pachnący (a przynamniej tak nam się wydawało) ruszyliśmy na poszukiwanie miejsca na nocleg. Wybór padł na plac na końcu drogi, graniczący z mariną po jednej stronie i placem zabaw po drugiej. Znów bez żadnych zakłóceń udało nam się doczekać rana śniąc o… nie pamiętam!
Dominika
Bajkowe zdjęcia! Super widoki.
P.S. Rzeźba połączenie człowieka z naturą z Twoim udziałem, od razu żywsza 🙂