Retro: Stracić okulary raz jeszcze
Nadszedł koniec naszego pobytu w serdecznych progach Born To Be Wild. Na pożegnanie zostaliśmy zabrani przez Marzenę i Jacka na całodniową wycieczkę po najciekawszych plażach w okolicy. Ponieważ znajdowaliśmy się blisko Pacyfiku, wybór mieliśmy dość duży. Zdaliśmy się jednak na doświadczenie naszych gospodarzy. Zapakowaliśmy się w samochód i we wczasowych nastrojach ruszyliśmy w długą drogę.
Pierwsze odwiedzone przez nas piaski przylegały do turystycznego, ale ładnego miasteczka Tamarindo. Parking w cieniu palm przylegał do miejsca wypoczynkowego. Kilka kroków dalej znaleźliśmy nie zasiedlone przez nikogo drzewo i rozłożyliśmy w jego cieniu ręczniki. My z Pawłem ochoczo pobiegliśmy do wody. Długa, wysoka fala stwarzała doskonałe warunki początkującym surferom do zdobywania pierwszych szlifów. Z niemałym zdumieniem i zafascynowaniem obserwowaliśmy około czteroletnie dzieci dobrze trzymające równowagę na desce. Kilkadziesiąt metrów od brzegu stały zacumowane na bojach jednostki. Z żalem stwierdziliśmy, że żegluga nie jest w Kostaryce popularnym sportem. Dominowały niewielkie łódki motorowe wykorzystywane do przybrzeżnych połowów.
Wybawieni i dokładnie pokryci morską solą od stóp do głów gotowi byliśmy na nowe podboje. Jak wiadomo, „woda wyciąga”, więc w drodze na kolejną plażę zarządziliśmy postój w sodzie na casado. Zapełniwszy brzuchy ruszyliśmy na osobliwość o nazwie Playa Conchial. Aby się na nią dostać trzeba było przedreptać spory odcinek plaży Brasilito. Nie mogliśmy doczekać się znanego nam już o wiele wcześniej z opowieści wybrzeża pokrytego drobniutkimi odłamkami muszelek. Pierwszym zaskoczeniem była dla nas ilość skorupek, na powierzchni których tłumna grupa zażywała kąpieli słonecznej. Drugie spostrzeżenie dotyczyło kształtu fragmentów muszli – spodziewaliśmy się, że będzie konieczne chodzenie w butach, by nie pokaleczyć stóp, ale w rzeczywistości wszystkie miały gładkie krawędzie. Nad zatoką, przy której się znajdowaliśmy, krążyło wiele pelikanów. Prawdopodobnie otaczała nas bogata w ryby rafa. Ze względu na silne zafalowanie i liczne, ostre skały przy brzegu miejsce nie nadawało się pływania, dlatego po nacieszeniu oczu niezwykłością pokrycia plaży, gotowi byliśmy na dalsze zwiedzanie.
Tym razem naszym celem była plaża Hermosa. Tu zastał nas szeroki, piaszczysty pas nad brzegiem wburzonego oceanu. Niewielu wczasowiczów korzystało z miejsca, dlatego też szybko został nam zaproponowany odpłatnie duży parasol z leżakami. Nie zdecydowaliśmy się na taki luksus i jak zwykle zostawiając rzeczy pod drzewem ochoczo pobiegliśmy pokąpać się. Tu zaatakowała nas pierwsza mocna fala. Nigdy dotąd nie spotkałam się z tak silną masą wody z jednoczesnym podcięciem nóg. Po zupełnej utracie kontroli nad tym, co dzieje się z moim ciałem, po chwili już stałam na nogach. Dziwne uczucie, choć nie powiem, że przyjemne. Spojrzałam w stronę Pawła, by zobaczyć, jak on sobie poradził. Zobaczyłam go bezradnie wpatrującego się w toń. Niestety, fala pozbawiła go dopiero co kupionych okularów! Miał co prawda przymocowaną do nich unoszącą się na wodzie tasiemkę, ale przy takim naporze wody nie miała szansy pomóc szkłom utrzymać się na powierzchni. Niepocieszeni pobiegliśmy do plecaków po okularki pływackie, by chwilę ponurkować w poszukiwaniu zguby, ale kolejne przypływy uniemożliwiały to zadanie. Z każdą upływającą minutą utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że drugie okulary Pawła zmieniły właściciela na morskie wody. Pierwsze utopione w Atlantyku, drugie w Pacyfiku, zaśmiałam się, że do trzeciego oceanu już męża nie wpuszczę.
W nieco mniej radosnych nastrojnach wróciliśmy do samochodu. Została nam ostatnia plaża do odwiedzenia, o nazwie Penca. Raz już parkowaliśmy u jej wejścia, podczas wycieczki z Agatą i Karolem, ale wtedy odstraszeni ilością turystów zrezygnowaliśmy z odwiedzin. Tym razem prócz nas było tylko kilka innych osób, być może ze względu na późną porę. Tak samo i my po wykonaniu kilku zdjęć przy promieniach zachodzącego słońca szybko zrobiliśmy odwrót. Ze względu na krętość i kiepską nawierzchnię dróg nie było wsakazane jeździć po zmroku.
Bogatsi o nowe pejzaże w pamięci i aparacie zakończyliśmy Playa Tour 😉 Tym miłym akcentem pożegnaliśmy się z Marzeną, Jackiem i Frankiem. Spakowaliśmy znów tobołki i odwiezieni na najbliższy, większy terminal autobusowy w Liberii rozpoczęliśmy trasę powrotną do Cajon. Komunikacja publiczna i tym razem nas nie zawiodła. Zagadnięty kierowca wysadził nas po drodze w dogodnym dla nas miejscu do przesiadki. Tam szybko złapaliśmy kolejnego przewoźnika, tym razem do Grecii. Nie chcąc tracić czasu, piewszym odwiedzonym punktem w mieście był… salon optyczny. Paweł wybrał sobie oprawki, które doskonale wpasowywały się w jego oczekiwania. Gdy usłyszeliśmy, jaki będzie całkowity koszt wykonania razem z badaniem lekarskim, wpadliśmy w niemałe zdziwienie. Nie będąc pewnymi, czy dobrze zrozumieliśmy, zapisaliśmy kwotę na telefonie, ale pani ją potwierdziła. Przynajmniej tym razem zaskoczenie było BARDZO pozytywne. Tym bardziej, że nowy komplet mieliśmy odebrać już za kilka dni. Nie ma tego złego, historia z kolejnymi utopionymi okularami dobrze się skończyła, a Paweł chwali sobie zakup aż do dnia dzisiejszego 😉
Dominika