Retro: Tam, gdzie żywiej bije serce przyrody
Dzięki uprzejmości Agaty i Karola pojawia się kolejna gratka dla nas. Do tej pory nasze wypady w teren były skoncentrowane w centrum i na północy kraju, a teraz mamy okazję przenieść się na południe. Nasza droga, wiodąca wzdłuż wybrzeża Pacyfiku biegnie do granicy z Panamą i częściowo pokrywa się z trasą Panamericany, której przejechanie całej wzdłuż wciąż stanowi marzenie miłośników turystyki i motoryzacji. Po drodze chcemy zatrzymać się w Jaco na pamiątkowe zdjęcie wraz ze zwierzakami, siedzącymi na wielkich literach oraz zobaczyć brzeg w Uvita, przypominający wielorybi ogon. Pierwsze nie udaje się ze względu na oblężenie „monumentu” przez pewną parę, a drugie ze względu na wysokie ceny w stosunku do czasu, który chcieliśmy poświęcić na krótki postój. Nasi przewodnicy wcześniej zatrzymują się jednak przed mostem w Tarcoles.
Ten, przebiega wysoko nad kanionem rzeki o tej samej nazwie, ma do zaoferowania niecodzienne zjawisko. Licznie wylegujące się wielkie krokodyle przyciągają wielu turystów, którzy maszerują wąskim chodnikiem, aby przyjrzeć się gadom. Z jakich powodów obrały sobie to miejsce? – nie wiemy. Może przejeżdżający tico rzucają im resztki z obiadu? Fakt faktem, atrakcja jest na tyle popularna, że ludzie pilotują w dół nawet drony, aby zajrzeć śmierci w paszczę. Karol widział nawet, jak jedno takie „latadło” dokończyło swojego mechanicznego żywota. Sternik podleciał zbyt blisko szczęk, a ospała – wydawałoby się – bestia szybkim kłapnięciem pożarła natręta.
W Chacarita udaje nam się – choć z trudem – złapać zasięg telefoniczny i zaktualizować mapę dojazdową. Po krótkiej przerwie na stacji paliw zjeżdżamy na zachód. Zmiana natężenia ruchu w drodze na Półwysep Osa jest widoczna, ale jeszcze mniej samochodów przejeżdża przez szutrową drogę. Karolowe Subaru niesie nas, napędzając wszystkie cztery koła, przez co przeprawa przez kolejne strumienie nie jest aż taka straszna. Jednak w momencie, kiedy drogę zagradza nam niewielka rzeka, wszyscy odruchowo patrzą w dół po bezpiecznym jej przejechaniu. Niemniej, na szczęście brak jakichkolwiek śladów zamoczenia podłogi.
Nasze domki położone są nieco z tyłu wioski zlokalizowanej w Bahia Drake. Do zatoki można dostać się na dwa sposoby. W porze suchej – tak jak my – samochodem. Drugi rodzaj transportu wiedzie drogą morską z portu lotniczego Puerto Jimenez. W naszej miejscowości brak jest jednak doku czy pomostu, stąd wysiadanie z kołyszących się na fali łodzi bywa uciążliwe dla turystów. Nawet mimo asysty obsługi każdej z wodnych taksówek. Zatopione w zieleni bungalowy zbudowane są ze sklejki, czy może dykty, ale główną ich funkcją jest nie wpuszczanie do środka deszczu i owadów. Z tym pierwszym radzą sobie nieźle, a z drugim w takich miejscach po prostu się nie wygra. Stąd konieczność co wieczornej inspekcji zawartości pościeli pod poduszką i piżamy po kąpieli. Niepokoją nas jednak tylko mrówki w łazience. Pozostałe insekty nie przedzierają się na szczęście przez baldachim z moskitiery.
Pierwszy wieczór spędzamy spacerując po okolicy i poszukując pomysłów na odkrywanie okolicy. Rozglądamy się za kajakami, szlakami pieszymi, ale początkowo trudno połapać się w nowych rejonach. Mimo wszystko, dłuższy spacer owocuje złapaniem w kadr dużego tukana, obiadem w postaci casado (nie znudzi mi się chyba nigdy, z resztą tak jak i bałkański burek) oraz zawitaniem w budce informacyjnej. Choć koszt nocnej wycieczki w gęsty las jest wysoki, to jednak decydujemy wybrać się na nią z przewodnikiem drugiego dnia po zmroku. Kostaryka przyzwyczaiła nas już do atrakcji szytych na kieszeń amerykańskiego turysty.
Ponieważ są jeszcze miejsca, przed którymi nie ma szlabanów i budki z pracownikiem uprzejmie informującym o cenie za bilet wstępu, korzystamy z podwójnej atrakcji i idziemy spacerem nad wodospad. Atrakcja jest wręcz potrójna, bo nie dość, że bezpłatna i piękna, to samo dotarcie do niej jest urzekające. Nasze kroki początkowo wiodą więc stromą skarpą w dół rzeki. Później idziemy wzdłuż niej pod prąd, czasami pokonując długie odcinki brodząc w wodzie po kostki, a nawet łydki. Szerokie koryto nie ma wartkiego nurtu. Tym bardziej atrakcyjnie wygląda możliwość przejażdżki konnej w takich okolicznościach. Przypomina to trochę zagłębienie się w całkowicie dziewiczą dżunglę. Zazdrościmy więc nieco spotkanej parze, która udziela nam dalszych wskazówek co do kontynuacji marszu. Nie mija kwadrans i podejmujemy pierwszą próbę wejścia w – wydawało nam się – ścieżkę wiodącą do wodogrzmotów, ale docieramy tylko do plantacji bananów nie słysząc charakterystycznego szumu wody. Po powrocie do nurtu, dalej pniemy się „pod górkę”. W końcu, przedarłszy się przez głębszy odcinek rio, i wejściu pod strome jego zbocze naszym oczom ukazuje się nie jeden, a kilka wodospadów. Pocztówkową scenę urozmaicają jeszcze powalone pnie dużych drzew. Chwilę krzątamy się po pięknej okolicy, korzystamy z orzeźwiającej kąpieli, podejmujemy nieudaną próbę zdobycia lewobrzeżnego szczytu i tą samą drogą wracamy do naszych domków. W drodze powrotnej, tak jak od początku naszej wędrówki, wciąż uciekają przed nami biegające po wodzie jaszczurki zwane tutaj jesuchristo. Kiedy z powrotem jesteśmy na ścieżce u góry, moją uwagę przykuwa jeszcze martwe drzewo gęsto oplecione pnączem. Tutaj na prawdę rośnie nawet patyk wbity w ziemię. Z resztą to nie powiedzenie, a fakt. Wielokrotnie mijaliśmy ogrodzenia działek zrobione z juki, które zieleniły się, mimo tego, że podczas tworzenia były tylko szpalerem łysych gałęzi.
Po krótkim odpoczynku pod gęsto plecionym baldachimem, otuleni trudnymi do oddania odgłosami przyrody, idziemy jeszcze wykąpać się w pacyfiku. Tym razem pamiętam, aby nie wchodzić do wody w okularach. Dominika dość dobrze przeżyła stratę moich dwóch par szkieł, ale nie chcę sprawdzać prawdziwości staropolskiego przysłowia. Nad niewielkim potokiem, który jakby dzieli plażę na dwie części, kilka sępów nieśpiesznie poszukuje jedzenia wśród resztek wyrzucanych przez wodę w piasek. W piasek wpada również inny łakomy kąsek. Przy zmianie obiektywu, chcąc zrobić żonie „numer”, na jej pytanie o pomoc, odpowiadam, że zawsze w takim momencie po prostu upuszczam nasz sprzęt. Jakie było moje zdziwienie, gdy orientuję się, że paska jednak nie mam jednak zarzuconego na szyję! Grawitacja zrobiła swoje, a po aparacie w piasku została pamiątka. Na szczęście nauka nie kosztowała konieczności naprawy sprzętu…
Szybko zapadający wieczór obserwujemy z niewielkiego tarasu jedząc (a jakże) casado. Kiedy jest już całkiem ciemno szybko idziemy „do siebie”, aby się zaopatrzyć w latarki i buty trekkingowe, po czym żwawym krokiem idziemy na miejsce zbiórki. Samochodem zostajemy na dwie tury zawiezieni w miejsce… z którego z Agatą i Karolem ruszaliśmy dzisiaj w dół rzeki! Już chciałem pomyśleć, że to małe nieszczęście, ale nasz przewodnik okazał się znakomity w swoim fachu. Choć odwiedziliśmy dokładnie te same miejsca – do plantacji bananów i z powrotem, to nocna aura i jego lokalna wiedza okazały się stworzyć nowe okoliczności w tym samym miejscu. Urodzony właśnie przy Bahia Drake, spędził swoje życie w bujnej, okolicznej dżungli, po czym studia w zakresie nauk przyrodniczych ukończył w Bostonie, w którym obecnie spędza czas pory deszczowej.
Sześcioosobowa grupa zaopatrzona przez niego w mocne, ręczne latarki (jak się później okazało, dla każdego były również dwa komplety zapasowych akumulatorów) powoli schodzi w dół skarpy. Na hasło, że każdy ma się teraz czujnie rozglądać i znaleźć ciekawe zwierze, Dominika szybko dostrzega tarantulę. Pająk czyhając na ofiarę jest całkowicie nieruchomy. Obalony zostaje mit o śmiercioności stworzonka. Dla oczu niebezpieczne mogą być jedynie jego włoski, które przestaszone wyrzuca z siebie. Kolejne nocne dziwy to kumkają, nawołując samiczkę, to wspólnie składają ikrę. W dzień biegające jesuchristo, teraz śpią przytulone do gałęzi, udając że ich nie ma. Okazuje się, że również kolibry zasypiają na godzinę dziennie i jednego z nich udaje się zamknąć nam się w klatce. Znajdujemy nawet… skrzydło pięknego motyla zwanego tutaj Morfeuszem. Cały czas jednak nasz przewodnik zdaje się poszukiwać wisienki na torcie z licznych insektów i pajęczaków (w tym jadowitego skorpiona) oraz płazów i gadów. I w końcu jest! Mężczyzna, aby pokazać nam wreszcie COŚ, podejmuje w tym celu kroki, które przyszłyby do głowy niewielu z nas.
Otóż, kiedy po jednej stronie rzeczki słyszymy nic nieznaczący szelest, on za tym dźwiękiem wręcz biegnie. Po czym goni jego źródło, które zygzagowatymi ruchami próbuje przed nim uciec. W takiej scenerii, otoczony zewsząd latarkami i obiektywami, staje przed nami bothrops asper, która uchodzi za najbardziej jadowitą w Ameryce Centralnej. Młoda żmija z rodziny żararak jest przy tym bardziej niebezpieczna niż dorosły osobnik, ponieważ nie umie jeszcze dostosować ilości jadu do wielkości ofiary, dlatego wykorzystuje na nią całą zawartość śmiercionośnych gruczołów. Czujemy się jednak spokojni, zaopatrzeni w wysokie gumowe buty i obecność człowieka, który najwyraźniej wie co robi. Powrót po pełnej wrażeń wycieczce urozmaicają jeszcze kwilenia drapieżnego ptactwa i oczy tysięcy maleńkich pająków. Intensywny dzień wprost ścina nas z nóg, a mrówki urzędujące w niewielkiej łazience nie robią na nas wrażenia.
Poranek to czas na śniadanie i szybkie przygotowanie do powrotu do Cajon. Kawę pijemy na modłę tico – ze „skarpety”. Przed wejściem do samochodu obserwujemy całe stada ar, które lecą na żerowisko. Czerwone ptaki są jednak zbyt daleko, aby ubogaciły nasza kolekcję. Opuszczamy nasze małe i miłe lokum po czym przez kolejne rzeczki wracamy do głównej drogi, a po kilku godzinach do domu naszych landlordów. Takie zakończenie nie ma jednak ani przygód, ani prawdy. Tych pierwszych będzie jeszcze wiele.
Pierwszą okoliczność do ubogacenia opisu kolejnych wydarzeń stwarza kamień, cichaczem czyhający w pierwszej czy drugiej napotkanej rzeczce. Nie wiemy jednak jeszcze o tej przyczynie choroby subaru, bo widzimy na razie tylko skutek – przegrzanie. Sprawa jest poważna, a elektronika chroniąca samochód ogranicza nasze dalsze postępy w jeździe. Przystajemy dosłownie co górkę, a Karol robi co może, aby nabrać jak najwięcej rozpędu i móc zatrzymać pojazd najbezpieczniejszym możliwie miejscu, bo droga jest wąska i kręta. Kiedy samochód się chłodzi, my najpierw wykorzystujemy nasze zapasy wody, później dostajemy jej nieco od człowieka, który oferuje nam pomoc. Kolejne porcje uzupełniamy gdzie tylko można – w niewielkim sklepiku czy nawet w jednym ze strumieni. Niewielki i zjedzony zębem czasu warsztacik w połowie drogi nas nie przyjmuje. O kolejny bezkutecznie dopytujemy się w następnej wiosce. Nie ma rady – musimy jechać dalej. W końcu, gdy dojeżdżamy do asfaltu, nasz samochód nieco mniej się męczy i dotaczamy się do przydrożnego warsztatu. Tutaj jeden z pracowników bezpardonowo odkręca korek wlewu płyny chłodniczego, nakazuje włączyć motor i prosto z węża leje do środka wodę. Wznoszące się w górę białe chmury mogą spokojnie konkurować z parostatkiem przemierzającym ocean! W końcu jednak silnik zostaje ostudzony, a chłodnica poddana oględzinom. Ta jednak jest z aluminium, a stopu używanego przez producenta nie ima się żadne spoiwo. Nawet to, po które Karol jedzie niewielkim motorkiem w inne miejsce. Pozostaje jedynie próba doraźnego „zaklajstrowania” ubytku mocnym, dwuskładnikowym klejem, po czym z niespokojnymi sercami ruszamy w kilkuset kilometrową drogę powrotną.
Teraz przez szyby oglądamy wielkie plantacje palmy olejowej, której duże, okrągłe owoce zasilają w ogomnych ilościach przemysł spożywczy. Mijamy również ludzi usuwających skutki nawałnicy, która nawiedziła okolicę. Nasza „przygoda” widać nie była najgorsza tego dnia. Ponadto wymuszony postój przyciągnął parę pięknych papug. Jednej z nich udaje mi się zrobić zdjęcie, ale fotografia pozostawia wiele do życzenia.
Paweł