KwK: Owsianka z wielorybem
Dzień 19
28 sierpnia 2019
Paweł zmotywował się do pobudki na wschód słońca. Mi na szczęście nic nie przeszkadzało przeczekać do ulubionej pory na wstawanie. O godzinie ósmej wyjrzałam za okno i… zobaczyłam białe, niewyraźne kształty w oddali. To bardzo szybko postawiło mnie na nogi i również mojemu mężowi ułatwiło decyzję o końcu drzemki uzupełniającej. Po bardzo pobieżnym, porannym oporządzeniu wyskoczyliśmy na zewnątrz. Niestety, smugi na powierzchni okazały się być pianą wytworzoną przez promy… Nie zniechęciliśmy się jednak, mając nadzieję na zobaczenie choćby foki.
Już mieliśmy zabrać się za standardowe czynności około-śniadaniowe, gdy kolejny okrzyk skierował naszą uwagę ku zatoce. Paweł wskazał mi niewyraźne kształty w oddali, co chwilę pojawiające się i znów znikające pod wodą. Wytężaliśmy wzrok przez kilka minut, ale przypuszczenia okazały się słuszne. To stado białuch płynęło na żer! Chwyciliśmy za aparat, by uwiecznić te niewielkie wieloryby, zanim nas opuszczą. Seryjny tryb zdjęć szybko zapełniał pamięć na karcie. Okazało się, że po pierwszych ssakach płynęła kolejna rodzina, za nią następna i tak przez okrągłą godzinę!
Obok nas co chwilę zatrzymywały się inne samochody, by skorzystać z atrakcji, po czym kierowały się na prom. Gdy już ostatni kamper (w towarzystwie którego spędziliśmy noc) zrobił odwrót i my zaczęliśmy szykować się do odjazdu. Na to podpłynęły jeszcze cztery sztuki pięknych, morskich stworzeń i zaczęły wesoło baraszkować tuż poniżej nas! To dało nam możliwość podziwiania białuch w całej okazałości, od głowy do ogona. Dodatkowo udało nam się zobaczyć zarówno białe osobniki dorosłe jak i szare maluchy trzymające się blisko mamy. Gdy już chowałam aparat do futerału, nad wodę wystawiło głowę jeszcze coś. Nie jesteśmy pewni, ale to chyba foka postanowiła nas pożegnać!
Uśmiechnięci od ucha do ucha ustawiliśmy się w ogonku na prom. Załadunek poszedł sprawnie i gdy wszystkie samochody ustawiły się na pokładzie, wrota uniosły się zamykając część rufową. Ośmieleni przykładem innych podróżujących szybko opuściliśmy nasz pojazd kierując kroki na górny pokład. Stąd podziwialiśmy panoramę na okalające nas brzegi. Szybko jednak musieliśmy wracać do Kiwana, ponieważ przeprawa była krótka. Otworzył się właz po przeciwnej stronie i przez nikogo nie zatrzymywani osiągnęliśmy nowe dla nas miasto. W ten oto sposób dowiedzieliśmy się, że przypadkowo napotkany prom był darmowy. Kolejna miła niespodzianka 🙂
Nie pozostało nam nic innego, jak piąć się na północ. Na nocleg chcieliśmy dojechać aż do Baie-Comeau, ale od tego miejsca dzieliło nas wiele kilometrów. Naszym zwyczajem, by zatrzymać się, gdy zobaczymy coś ciekawego, pierwszy postój zrobiliśmy w Les Escoumins. Skręcając z bocznej drogi trafiliśmy na cypel wychodzący w zatokę z umieszczonym na środku wysokim, metalowym krzyżem. Większość obszaru Pointe de la Croix uformowana była z interesującej barwy kamieni o gładkiej, wypolerowanej przez setki lat wodą powierzchni. Usiedliśmy na jednym z nich obserwując delikatnie zarysowujące się fale przypływu. Chłodny wiatr nie sprzyjał relaksowi, więc po kilku minutach uciekliśmy z powrotem do samochodu.
O kolejnym przystanku zadecydowały… nasze pęcherze. Miejsce wybrane na chybił-trafił okazało się być początkiem krótkiej ścieżki po terenach zalewanych przez słoną, atlantycką wodę, której maksymalna różnica pływu wynosi 4,5 metra! Po przejściu przez łąki znaleźliśmy się nad zbiornikiem z trzech stron okolonym lądem. Oczywiście włożyłam stopę celem sprawdzenia temperatury w bajorku, ale szybko uznałam, że znacznie przyjemniejszy jest cieplutki piasek.
Następna przerwa związana była z późnym obiadem. Zamarzyliśmy sobie tym razem przysmaki z grilla, a nie jak codzień z kuchenki turystycznej. Odnaleziona „area kempingowa” doskonale nadawała się do tego celu. Przestrzeń rekreacyjna podzielona została na dwie części – pierwsza, z dostępem do toalety z bieżącą wodą przylegała do placu zabaw dla dzieci i licznych stołów. My pojechaliśmy kawałek dalej i przed nami otworzył się wąski pas lądu wdzierający się w zatokę. Na wjeździe powitały nas kilkumetrowe dinozaury, a wysoki cokół wieńczył cypel. Na dużym, betonowym podjeździe zastaliśmy drewnianą altankę z kilkoma miejscami do biesiadowania. Paweł znowu zapragnął zasmakować rybę, więc zaczęliśmy od zarzucenia wędki. Po pół godzinie uznaliśmy, że kiełbasa też nas satysfakcjonuje 🙂
Bez kolejnych zatrzymań dotarliśmy do Baie-Comeau, w której rozpoczynała się tak ważna dla nas droga 389 wiodąca na północ. Po zwiedzeniu wszystkich możliwych parkingów, wybraliśmy ten położony najbardziej na uboczu. Stały już tam dwa kampery, a jak wiadomo, „w kupie raźniej”. Zostawiliśmy im trochę przestrzeni i sami rozbiliśmy się kilka metrów dalej. To też dało nam możliwość skorzystania z OSZCZEPu. Jak zwykle prysznic urozmaicały gwałtowne podmuchy wiatru usiłujące pozbawić nas tarpów w roli zasłonek. Bez uszczerbku na samopoczuciu udało nam się ostatecznie przygotować do spania.
Dzień 20
29 sierpnia 2019
Obudziło nas pukanie deszczu w okna samochodu. Cieszyliśmy się, że wczoraj wieczorem zrezygnowaliśmy z wywieszania prania. Z pierwszą wizytą udaliśmy się więc do Buanderie, po drodze na stacji paliw rozmieniajac pieniądze na monety pasujące do automatu. Dwie rodziny już korzystały z maszyn, więc my cierpliwie schowaliśmy się w kąciku zajmując swoimi sprawami – Paweł uzupełnianiem wpisu, a ja czytaniem przewodnika o lokalnych atrakcjach. Czekając na dostęp do bębna znalazłam informację o możliwości bezpłatnego zwiedzania dwóch elektrowni wodnych. Od jednej dzieliło nas 20min jazdy, od kolejnej ponad 200km. Zdecydowaliśmy się zobaczyć obie, zaczynając od tej bliższej. Na szczęście mieliśmy okazję zdążyć na jeszcze dwie tury zwiedzających tego dnia.
Pierwszą rzeczą, która zachwyciła Pawła, była ustawiona przy parkingu ogromna turbina Francisa. Tuż za nią, bez problemu znaleźliśmy wejście dla turystów. Uśmiechnięta dziewczyna za biurkiem płynnie przeszła na język angielski zapraszając na wycieczkę. Jedynym obostrzeniem było pozostawienie wszelkiej elektroniki w samochodzie. Przystaliśmy na te warunki i oczekując na rozpoczęcie prelekcji zajęliśmy się czytaniem informacji na ścianach.
Po kilku minutach podeszła do nas przewodniczka, by posiłkując się przygotowaną prezentacją wytłumaczyć funkcjonowanie elektrowni. W kolejnym etapie dołączyliśmy do francuskojęzycznej grupy i zaopatrzeni w okulary ochronne, kaski i audioguide rozpoczęliśmy spacer. Udało nam się wejść do maszynowni, hollow joint’u (jednego z otworów odciążeniowych wewnątrz konstrukcji zapory), a nawet do pomieszczenia z turbiną. Wszystko było okraszone szczegółowym komentarzem i uzyskaliśmy odpowiedź na każde dręczce nas pytanie. Paweł bardzo cieszył się z możliwości poznania elektrownii, o której uczył się na studiach. Spytaliśmy, czy jest sens odwiedzać kolejne na trasie miejsce z numerem 5, ale zostaliśmy zapewnieni, że będzie to zupełnie inna wycieczka, pokazująca odmienne części budowli.
Ponieważ zależało nam na pokonaniu jak największej ilości kilometrów, jeszcze tego samego dnia przejechaliśmy pod Manic-5. Tu zastaliśmy duży, pusty parking, w sam raz nadający się na nocleg. Ponieważ było jeszcze wcześnie, wspólnie zasiedliśmy do przeglądanego wcześniej przeze mnie przewodnika. Tu nasunęły się wątpliwości. Spory odcinek planowanej trasy (ponad 500km) był opisany jako nieutwardzona droga pełna zakrętów. Autorzy zalecali konsultację w najbliższym punkcie informacji turystycznej, czy przeprawa jest bezpieczna. Mając świadomość wieku naszego Kiwana i jego dotychczasowych humorów zwątpiliśmy w powodzenie operacji „na północny-wschód po żwirze”. Przecież ostatnio na takiej właśnie trasie odmówił współpracy… Ustaliliśmy awaryjny plan B, decyzję zostawiając na kolejny dzień, po konsultacji z osobami bardziej zaznajomionymi z tą trasą.
Dominika