KwK: Piąty Manic i tajemnicze Oko

/ 4 września, 2019/ Kanada/ 0 comments

Dzień 21

30 sierpnia

Znając rozkład zwiedzania hydroelektrowni Manic-5 zbieramy się tak, żeby przed dziewiątą być przy biurku i się zarejestrować. Deszcz nie ułatwia porannej zadymki śniadaniowej. Kilka dni temu nieco zmieniliśmy nasz początek dnia i do składania łóżka dołożyliśmy jeszcze podnoszenie oparcia tapicerowanej kanapy. Teraz cieszymy się z rozwiazania, bo zyskujemy w ten sposób prawie pół metra, które umożliwia nam w miarę wygodne i w miarę bezpieczne używanie kuchenki wewnątrz. Sam materac – początkowo za gruby, aby zrobić z nim cokolwiek, już na tyle się ubił, że można go składać w pół. Nie zasłania nawet widoku we wstecznym lusterku!

Z paszportami w dłoniach meldujemy się w visitor’s centre. Młode i uśmiechnięte – jak w Manic-2 – dziewczyny informują nas, że półgodzinne wprowadzenie zostanie przeprowadzone w dwóch grupach językowych, a dalsze zwiedzanie w języku angielskim będzie możliwe dzięki przewodnikowi audio. Początek jest dość podobny do wczorajszego – zasada działania zespołu turbina-generator, warunki środowiskowe, moc zainstalowana i po co w ogóle spiętrzać wodę? Na wszelkie zadawane pytania nasza przewodniczka zna odpowiedź, co świadczy o dobrym przygotowaniu młodej kadry „oprowadzaczy” do swojego zadania. Anegdota głosi, że gdy jeden premierów Kanady, krótko po otwarciu elektrowni nie został wpuszczony przez strażnika do środka, zainicjował możliwość bezpłatnego zwiedzania jej wnętrza. W efekcie postawa wartownika zasługuje na podwójne uznanie.

Wzdłuż rzeki Manicougan, od której wywodzi się nazwa hydroelektrowni, powstały aż cztery osobne instalacje. Świadczy to o potencjale rzeki i o umiejętności jego wykorzystania przez Kanadyjczyków. Rozbudowana sieć zarządzana jest przez jedną firmę, której właścicielem jest prowincja. Potężna betonowa konstrukcja jest największą łukową zaporą na świecie, a jej wysokość w najwyższym punkcie od skały macierzystej sięga 214 metrów! Tym razem – w przeciwieństwie do zwiedzanej wczoraj „dwójki” – możliwe jest wykonywanie zdjęć z jednoczesnym zastrzeżeniem, że wnętrza nie można fotografować. Przestrzeń dzisiejszej atrakcji jest również wieksza, dlatego jesteśmy wożeni w kolejne miejsca autobusem.

Żółty bluebird przypomina nam nasze kostarykańskie i nikaraguańskie wojaże. Oprócz możliwości wejścia do maszynowni wykutej w skale (na tyle dużej, że do środka wyjechaliśmy wspomnianym wcześniej środkiem transportu), mieliśmy możliwość zobaczenia widoku z lotu ptaka, który przysiadł na szczycie zapory. Ponad kilometrowej długości droga wieńczy szarego kolosa. Przejeżdżamy nią, a nawet jest nam dane wysiąść i wykonać pamiątkowe fotografie. Największym zyskiem poznawczym jest jednak odpowiedź na nurtujące nas pytanie. Skąd okrągły kształt jeziora Manicoulin. Jeżeli wierzyć geologom, potężny krater został uformowany przez meteoryt „miliony” lat temu, ale dopiero spiętrzenie wody przez tamę spowodowało uzyskanie dzisiejszego kształtu. Napełnianie „Oka Quebecu” trwało 13 lat!

Po zakończeniu zwiedzania wdajemy się z przewodniczkami w krótką rozmowę i znowu okazuje się, że nasz kraj przyciąga turystów ze świata. Tym razem jedna z dziewczyn była w Krakowie. Zasięgamy również języka w sprawie nieutwardzonej nawierzchni, do początku której właśnie dotarliśmy. Wczorajsze obawy i burzliwe rozmowy zostały jednak uspokojone. Skoro kamperowcy z przyczepami poradzili sobie, to i Kiwan powinien przejechać po żwirze. Dziękujemy za dobre wieści i jedziemy jeszcze uzupełnić paliwo, które zaskakująco kosztuje już 1,48CAD/l. Na południu było to tylko 1,24, a w północnym Quebecu mniej niż 1,18. Na szczęście nasz pojazd ciągle rekompensuje nam koszty początkowych napraw i spala dziesięć litrów benzyny na sto kilometrów, czyli o dwa i pół mniej niż zakładaliśmy! Plac okolony jest przez niewielkie motelowe apartamenty, parking dla ciężarówek i sklepik ze stacją paliw. Po kolejnym upewnieniu się, że dalsze sto kilometrów bez asfaltów jest w zasięgu naszych możliwości puszczamy się pod najbardziej stromy z dotychczasowych podjazdów. Czterobiegowy automat jednak radzi sobie z załadowanymi kilogramami jedzenia i ekwipunku i po serpentynie podjeżdżamy pod stok o nachyleniu 18%.

Pierwszy „odcinek specjalny” mija dość szybko wraz z przerwą na sprawdzenie ciśnienia w oponach. Gdy wjeżdżamy z powrotem na równiutki odcinek tuż przed Relais Gabriel, który świeci w zieleni czerwonymi dachami, jesteśmy szczęśliwi, bo przygotowywaliśmy się już na zmianę koncepcji trasy. Dzisiaj przed nami jeszcze niecałe 70km po kamykach. Przystanek pośrodku pustki północnego Quebecu spędzamy na jedzeniu i uzupełnieniu wody, a nasz postój przedłuża się z uwagi na krótki i intensywny deszcz. Moja gadatliwość tym razem prowadzi do konwersacji z nadwyraz uprzejmym Labradorczykiem, który poinformował mnie, że najdłuższy z „OSów”, które przed nami w drodze na Nową Funlandię w tym roku został skrócony z czterystu na dwieście kilometrów. Możemy spodziewać się nieco gorszych warunków niż dotychczas, ale brak napędu na obydwie osie nas nie dyskwalifikuje. Podniesieni jeszcze bardziej na duchu gnamy dalej po – a jakże – uzupełnieniu benzyny, której cena wzrosła już do poziomu 1,78CAD/l. Wzrost cen o 30 centów za litr na setkę. Ciekawe co czeka nas dalej.

Dalej jednak Dominika znajduje możliwość pieszej przebieżki, więc odjeżdżamy tylko kilkadziesiąt kilometrów od Gabriela. Jeszcze słówko o samym miejscu postojowym. Kilka budynków in the middle of nowhere mieści pokoje, stację paliw z barem, budynki do przechowywania sprzętu i środków do utrzymania znośnych warunków drogowych w zimie i… to tyle. A w każdą stronę daleko.

Po OSZCZEPowej kąpieli przy wtórze wiatru, przechodzimy się po samotnej okolicy i podziwiając przechodzące w oddali deszczowe chmury zastanawiamy się nad przyczyną dewastacji znacznych obszarów lasu i stawiamy na jego pożar. Już już idziemy spać, gdy przed Kiwanem zatrzymuje się samochód, z którego wychodzi dwóch mężczyzn z latarkami na głowach i bez słowa skierowanego do nas jeden z nich po prostu ciągnie za klamkę. Szybka wymiana zdań po fancusku z Dominiką, po czym następuje rzucone „are you afraid of something?”, a następnie postaci znikają za samochodem wśród drzew. Nie będąc pewnymi intencji ludzi i czując duży niepokój, odpalamy silnik i po spisaniu tablic rejestracyjnych dziwnych przybyszów jedziemy w stronę parkingu, przy którym wcześniej widzieliśmy więcej samochodów.

Dzień 22

31 sierpnia

Pomimo wysokiego poziomu emocji śpimy dobrze. Zauważyliśmy już, że sen mamy dobry. Niezależnie czy nocny ruch na zewnątrz naszego mieszkania jest duży czy nie, w nocy budzimy się niezwykle rzadko i wysypiamy się. Po śniadaniu konieczne jest podjechanie niedługiego kawałka, który wczoraj przejechaliśmy już dwukrotnie. Tym razem naszym celem jest zdobycie pobliskiego szczytu, na który prowadzą dwie ścieżki. Postanawiamy zaatakować z północy. Nie wiedząc jaki stopień dziczy nas czeka i widząc jak wąski i zarośnięty jest początek zabieramy ze sobą dwa plecaki z kilkoma nadprogramowymi rzeczami na wypadek konieczności spędzenia nocy w lesie. Nie znamy terenu i pewnie dlatego za bardzo dmuchamy na zimne. Znowu mamy szczęście, że „wypadało się” w nocy i teraz – pomimo pochmurnej aury – nic z góry nie kapie.

Szlak okazuje się oznakowany wąskimi plastikowymi paskami w kolorach białym i czewonym. Na wielu drzewach ponadto związane są niebieskie i pomarańczowe tasiemki. Wokoło rośnie dużo jagód i borówek, ale fakt dużej ilości błota na wąskim pasku wydeptanym wśród leśnego runa każe nie schodzić na boki. Oprócz wspomnianych jadalnych roślin są również inne piękne owoce, które podejrzeamy, że są nie mniej trujące niż piękne. W razie czego omijam również licznie rosnące grzyby, bo żadne nie przypominają mi tych z polskich lasów. Jeden już prawie wylądował w plecaku, będąc łudząco podobnym do podgrzybka, ale powstrzymał mnie fakt ryzyka niewspółmiernego do korzyści przed czym przestrzegał mnie wujek zanim wyjechaliśmy z Kitchener.

Kolejne grząskie metry wiją się wzdłuż pokaźnego potoku, to znów oddalają nas od niego, gdy wtem przychodzi nam przeprawić się na drugą stronę po przeciekawej konstrukcji. Już wcześniej mijaliśmy kłody rzucone pod nogi (w dobrym celu), ukośnie ponacinane piłą dla lepszej przyczepności, gdy są mokre. Tym razem o fakcie utrzymywania przez kogoś szlaku na Mont Harfang świadczy mostek o niecodziennym kształcie. Tutaj znowu – dla bezpieczeństwa jest puszczona lina, której można się trzymać podczas przejścia. Jest nawet ławka, z której można zapatrzeć się na przepływającą wodę. Od tego momentu zaczyna się strome podejście. Po godzinie zmagania się z niewielką górą, dane nam jest wejść na jej rozległy szczyt, na którym poprzedzający nas zdobywcy ustawili wiele kamiennych stosów.

Wietrzne warunki i chłód nie zachęcają nas do zjedzenia przygotowanego wcześniej drugiego śniadania (wrzątek + zupka instant), które postanawiamy spożyć poniżej. Niemniej jednak zostajemy na tyle długo, by napawać się samotnym spotkaniem z naturą, widokiem na zbiornik Manicoulin i kolorami jagód zaścielających większość wierzchołka. Dominika po krótkim buszowaniu z nosem przy ziemii dokonuje ciekawego odkrycia. Jadalne jagody rosną razem z łudząco do nich podobnymi owocami, których jednak nie odważylibyśmy się zjeść. Pobieżny widok z góry myli, że jest to jeden gatunek, dlatego zamieszczamy dwa zdjęcia, które nie pozostawiają wątpliwości.

Podczas zejścia na dół napotykamy dwie pokaźne grupy turystów. Pierwsza podąża śladami przewodnika, a druga wydaje się rodzinnym wyjściem w góry dwóch pokoleń. Obydwie wybrały się w dwa samochody, mając tym samym – w przeciwieństwie do nas – możliwość podejścia jedną stroną, a zejścia drugą. Ochotę na jedzenie zaczyna odbierać nam chmara owadów, która niestrudzenie szturmuje nasze twarze – jedyne odsłonięte miejsce. Black flies, szczęśliwie nieobecne w Polsce, wlatują za kołnierz i pod kaptur. Ich ukąszenia są bardziej bolesne i dłużej goją się niż pozostałości po komarach, ponieważ nasze muszki kąsając odygryzają kawałek tkanki. Znamy je z farmy i nie chcemy z nimi zadzierać. Co było do przewidzenia, przy samochodzie znajdujemy się dużo szybciej. Dominika przygotowuje sphagetti a la carbonara, a ja montuję kabinę prysznicową. Efekty pierwszego są dużo lepsze, bo zasłonami znowu rzuca wiatr, ale dzięki wytrwałości po godzinie kontynuujemy jazdę czyści i najedzeni.

Dominika siada za „kółko” i choć początkowo zakładaliśmy zamianę, kiedy zacznie się szuter, z powodzeniem kontynuuje jazdę również przez 60-kilometrowy nieutwardzony odcinek. Podążając poza asfaltem zazdrościmy maszynistom, bo proste torowisko zdaje się być dużo lepsze dla naszego zawieszenia niż przecinający je wielokrotnie wyboisty zygzak, którym podążamy. Zamieniamy się dopiero kiedy zaczyna być ciemno i wyłaniają się światła Fermont, a zanim one – z daleka widzimy jak olbrzymim nakładem pracy ludzie przenoszą góry. I to dosłownie, bo środek pasma, które wyłania się dwadzieścia kilometrów przed nami wydaje się pożarte przez jakieś monstrum. Oglądamy kopce usypane przez wielkie wywrotki. Widzimy potężne połacie dziur w ziemi wysadzanych dynamitem. Słusznie zachwycamy się konstrukcjami zwierząt, ale bezsprzecznie człowiek je przewyższa. Do miasteczka powstałego na samym północnym krańcu prowincji Quebec jedziemy ciekawi zobaczenia innego tworu inżynierii – 1,3-kilometrowej długości budynku. Zagięty jak bumerang, chroni budynki mieszkalne przed wiatrami z północy, stąd jego nazwa – Windbreak Wall. Wewnątrz – do dyspozycji mieszkańców górniczego miasteczka na końcu świata – jest poczta, szkoła, przedszkole, biblioteka, basen, pub, restauracja, supermarket, sklepy, bank i część apartamentowa dla pracowników. Dla przyjezdnych jest hotel. Wszystko zamknięte w jednej bryle dla ułatwienia życia w półrocznych zimowych okolicznościach. Z pozytywnym zaskoczeniem odbieramy cenę benzyny, która spadła do znośnego poziomu 1,30. Na nocleg obieramy parking przy kościele.

Paweł

Share this Post

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*
*