KwK: Ekspedycja 51°
Dzień 23
1 września 2019
O poranku zdecydowaliśmy się na objazd po miasteczku. Zastała nas niedziela, więc raczej wszystko było zamknięte na głucho. Wewnątrz 1,3km budynku-łamacza wiatru światła były pogaszone, a korytarze puste. Niestety, również do łazienek bez klucza nie mogliśmy się dostać. W tym przypadku poratował nas recepcjonista z hotelu znajdującego się na piętrze i zaprosił do luksusowego przybytku. Kilka chwil później otworzył się również supermarket, w którym odświeżyliśmy zapasy. Następnie pojechaliśmy pod wizytówkę miejscowości, czyli ogromną wywrotkę. Z daleka wyglądała potężnie, a w bezpośrednim kontakcie okazała się wręcz monstrualna. Obok, z jednej z tablic poznaliśmy jej historię (w ciągu kilkudziesięciu lat pracy przewiozła łącznie 13 000 000 ton rudy!). Ten egzemplarz nosił numer 172, co było widoczne z każdej jego strony. Można było również odbyć krótki spacer zadbaną aleją wysypaną jasnym kruszywem, z dużymi próbkami wydobywanych minerałów po obu jej stronach. Co kilka metrów mogliśmy doczytać, co to za materiał i jego krótką charakterystykę.
Ze względu na czasową nieobecność księdza w lokalnym kościele postanowiliśmy nie tracić więcej czasu w Fermont i przedostaliśmy się 30km dalej, do Labrador City. Na miejscu, pierwszą ogromną zmianą był powrót do języka angielskiego. Mieliśmy nadzieję, że od tego momentu komunikacja stanie się łatwiejsza. Na naszej drodze minęliśmy dwa znaki – jeden prowadził w prawo do centrum, a drugi mówił, że na wprost dotrzemy do informacji turystycznej. Skierowaliśmy się najpierw w drugie miejsce. Budynek okazał się zamknięty, ale mieliśmy możliwość podłączyć się do Wifi oraz skorzystać z udostępnionej wody. Gdy chcieliśmy przeparkować Kiwana pod „wodopój”, podjechał inny samochód. Paweł zagadnął siedzącą w środku parę o godziny mszy świętej w mieście. Tak wywiązała się dłuższa rozmowa, która poskutkowała ogromną życzliwością i pomocą ze strony nowopoznanych Juliusa i Hazel. Okazało się, że przyjechali tylko uprzątanąć biuro, a dzięki temu my mieliśmy okazję umyć naszą stertę brudnych naczyń pod ciepłą, bieżącą wodą, skorzystać z łazienki oraz uzyskać mnóstwo ciekawych informacji. Na koniec otrzymaliśmy jeszcze pamiątkowe wpinki z regionu! My podzieliliśmy się naszymi „kiwakowymi” naklejkami i… polskimi czekoladkami 😉
Ze względu na brak pralni w okolicy, na tyłach informacji turystycznej rozbiliśmy prywatną, tymczasową suszarnię. Silny wiatr i słońce stanowiły doskonałe warunki. By nie tracić czasu zjedliśmy tu również obiad i przejrzeliśmy wszystkie najistotniejsze informacje w internecie. Następnie przemieściliśmy się pod śliczny, kamienny kościół, by potwierdzić godziny eucharystii. Wszystko się zgadzało z wcześniejszymi danymi, więc pozostało nam wciąż kilka godzin do dyspozycji. Wróciliśmy więc do rozdroża i skierowaliśmy się do centrum. Miasteczko przyległe do kopalni było niewielkie, a jego mieszkańcy w większości zatrudnieni u jednego pracodawcy. Przylega do niego miejscowość Wabush, w której znajduje się lotnisko. Tam udaliśmy się w pierwszej kolejności. Port lotniczy okazał się niewielki, przenaczony tylko dla małych maszyn. Jedyne osiedle składało się z podobnych do siebie, drewnianych domków, o wejściach umiejscowionych powyżej gruntu. Do wnętrz prowadziły krótkie schodki. Paweł wywnioskował, że prawdopodobnie ze względu na srogie zimy i silne opady śniegu wygodniej było nieco podnieść poziom „zero”.
Po powrocie do Lab City (jak je określają tubylcy) pojechaliśmy w miejsce dla nas nietypowe, czyli do McDonald’s. Uznaliśmy, że w ten szczególny dzień tygodnia możemy pozwolić sobie na małe co-nieco, czyli cieplutkie ciastko. Znaleźliśmy również ładny, zaciszny szlak pieszy dookoła jeziora pod miastem, przyległy do lokalnej jednostki wojskowej. Ponieważ była już godzina 18:00, nie mieliśmy okazji skończyć hikingu, tylko wróciliśmy swoimi śladami do Kiwana.
Do kościoła dotarliśmy kilka minut wcześniej, a w progu powitał nas ksiądz słowami „O! Widzę nowe twarze!”. Tak wywiązała się druga, owocna dla nas rozmowa tego dnia. Po szybkim strzeszczeniu, kim jesteśmy i co tu robimy, zostaliśmy zaproszeni… na nocleg na terenie plebanii. Wizja ciepłego prysznica i dużego łóżka skusiła nas od razu, więc z radością przystaliśmy na tę miłą okoliczność.
Wieczorem, oprócz pokoju z łazienką została nam zaproponowana bardzo obfita kolacja z pyszym deserem. W międzyczasie jeszcze skorzystaliśmy z suszarki, kończąc nasze drugie pranie. Ksiądz z pochodzenia okazał się Hindusem, który przez wiele lat mieszkał w swoim kraju. Bardzo ciekawe rozmowy na przeróżne tematy ciągnęły się długo, więc położyliśmy się dopiero koło północy.
Dzień 24
2 września 2019
Wyspani i uśmiechnięci zeszliśmy do kuchni, gdzie już czekało na nas śniadanie na ciepło. Ksiądz przygotował dla nas omlet z warzywami i tosty. Najedliśmy się do syta, po czym zostaliśmy zaproszeni jeszcze na lunch, a jeśli nam to pasuje to i na kolejny nocleg. Uznaliśmy, że droga nas wzywa i nie zostaniemy dłużej w ciepłym i przytulnym miejscu, ale na opcję drugiego śniadania przystaliśmy ochoczo. Prócz tego zostaliśmy jeszcze zaopatrzeni w obiad na kolejny dzień, owoce i słodycze. Ciężko było się rozstawać! Ogromna serdeczność wzruszyła nas i w obecności księdza Joya Paula czuliśmy się jak w domu.
Zgodnie z planem, kilka minut po 12:00 spakowaliśmy się znów do Kiwana i ruszyliśmy w stronę Churchill Falls. Dzień wcześniej, od Juliusa uzyskaliśmy informację, że po drodze będziemy mieli niezwykłą okazję obejrzeć płynący z ogromną siłą, pod 75-metrowy wodpospad. Wyjątkowość zdarzenia wynikała z faktu, że od otwarcia elektrowni, tym korytem… nie płynie już woda. Położona kilkadziesiąt kilometrów dalej instalacja przebudowała zbiornik, kierując tor rzeki na swoje turbiny. Ze względu na znacznie podwyższony poziom po wyjątkowo obfitych roztopach i deszczach zeszłej zimy, zadecydowano o otwarciu wrot przelewowych i spuszczeniu nadmiaru wody. Nikt nie wiedział, ile jeszcze czasu zajmie przywracanie właściwej objętości, więc mieszkańcy Fermot, Labrador City i Goose-Bay położonych kilka godzin drogi dalej tłumnie zjeżdżali oglądać zjawisko. Podobno ostatni raz, wydarzenie o podobnej skali miało miejsce 21 lat temu…
Bez problemu znaleźliśmy parking u stóp szlaku wiodącego wzdłuż wodospadu. Stały tam trzy inne samochody, nie spodziewaliśmy się więc spotkać wielu osób. Faktycznie, na trasie minęliśmy jedną parę, kolejną i aż do samego końca nikogo więcej. Każdy kolejny punkt widokowy robił na nas większe wrażenie. Ogromne masy wody z niesłychaną siłą spadały w urwisko. Na dole kipiel burzyła się wzniecając co chwilę kolejne porcje mglistych oparów. Trzeba było czekać na właściwy moment, by zrobić zdjęcie, w innym wypadku uwieczniało się jedynie białe kłęby ulatującej w niebo wody. Na końcu ścieżki spotkaliśmy jeszcze jednego mężczyznę kontemplującego siły natury oraz wspomnianą naturę wzbogaconą o roje muszek zwanych blackflies. Choć wyglądają jak zwykłe owocówki, już u Anastazji mieliśmy okazję przekonać się o ich krwiożerczych zwyczajach. One przekonały nas do dość szybkiego odwrotu. Chyba zmotywowaliśmy do tego samego również ostatniego turystę, ponieważ ruszył z nami. Od słowa do słowa zdążył nam opowiedzieć swoją historię, historię wodospadów, wspomnieć o swoich podróżach, a gdy dotarliśmy każdy do swojego pojazdu jeszcze wręczył nam po puszce piwa!
W trasie do punktu noclegowego już zaczęło się ściemniać i padał deszcz. Nie kierowani żadnymi konkretnymi znakami minęliśmy wjazd do Churchill Falls, co uświadomiliśmy sobie kawałek dalej. Zjechaliśmy na pobocze, gdzie dogonił nas ten sam mężczyzna, którego poznaliśmy pod wodospadem, by pomóc nam odnaleźć właściwą drogę. Po chwili już mknęliśmy we właściwym kierunku.
Pierwszy stop uczyniliśmy jak zwykle na stacji paliw, gdzie uzyskaliśmy dalsze wskazówki. Na aplikacji iOverlander znaleźliśmy parking z dostępnymi darmowymi prysznicami, a życzliwy pan wytłumaczył nam, jak tam dotrzeć. Znaleźliśmy spory publiczny budynek mieszczący sklep, hotel, szkołę, siłownię, basen i kilka lokali usługowych. Plątanina korytarzy nie ułatwiła nam zadania, ale plan ewakuacji na jednej ze ścian podpowiedział, gdzie szukać pływalni. Gdy ja studiowałam harmonogram grup, Paweł zagadnął dwoje młodych ludzi przechodzących niedaleko, czy może orientują się, gdzie zlokalizowane są łazienki. To dało początek nowej, ciekawej znajomości. Okazało się, że Paulina i Rick są małżeństwem o holenderskim pochodzeniu i niedawno… rozpoczęli podróż po Kanadzie dopiero co kupionym małym kamperem. Wytłumaczyli nam, gdzie możemy zażyć kąpieli (do dziś dziwię się, jak udało im się odnaleźć ten zaułek!) i umówiliśmy się na dłuższą rozmowę po naszym powrocie.
Wszyscy byli już zmęczeni i czas było szykować się do spania, ale nasi nowi koledzy zapewnili, że oni również kolejnego dnia chcą załapać się na poranne zwiedzanie miejscowej elektrowni, więc bliższe poznanie przesunęliśmy na przyszły poranek.
Dominika