KwK: Skąd Baskowie na wschodnim wybrzeżu?
Dzień 27
5 września 2019
Jeśli ktoś pobieżnie przeczytał poprzedni wpis, to Dominika na końcu wspomniała o „niezliczonych rojach żądnych krwi moskitów”. To, co zastajemy o poranku piątego września, przekracza nasze dotychczasowe doświadczenia. Na farmie u Anastasii na wiosnę zmagaliśmy się już z czarnymi muszkami, które powinno się określać bardziej dosadnie, ale to nie czas i miejsce na to. Na pewno trafne byłoby nazwanie ich którymś z epitetów, które o poranku słychać z ust niedobitków w przyportowej tawernie. Jeżeli wczoraj w nocy otaczały nas „niezliczone roje”, to dzisiaj ilość black flies matematycznie można określić jako dążącą do nieskończoności. Odosobnione miejsce, wokół woda, krótki okres wegetacyny spowodowany długimi, srogimi zimami, to wszystko powoduje, że na własnej skórze doświadczamy mocy północnych insektów, o których piszą podróżnicy z Alaski czy Syberii. Gdzie nam do porównań z takimi odkrywcami i gdzie nam do wyobrażenia skali plagi. Fakt faktem, naszej namiastki mamy po dziurki w nosie. Szczęśliwie Kiwan jest insectproof, ale tylko do momentu otwarcia drzwi.
W otoczeniu opisanej wcześniej „przyrody” Dominika postanawia wziąć prysznic. Ja na to mężnie stwierdzam, że jakoś poradzę sobie z (na prawdę!) niewielkim uczuciem własnej drugiej świeżości. Żeby nie być jednak ostatnim słabiakiem ofiarnie biorę się za rozstawianie naszej quasi-hippisowskiej kabiny prysznicowej złożonej z czarnej podłogi do namiotu, niebieskiego tarpu-plandeki oraz oryginalnej, kwiecistej zasłonki prysznicowej w ostatniej chwili podarowanej nam przez Anastasię. Wiedząc o czarnych chmurach bezszelestnie przewijających się pod nieboskłonem założyłem długi rękaw, długie spodnie, wysokie buty i podarowany przez Weronikę i Kamila kapelusz-moskitierę. Bezwstydniki jednak i na takiego pancernika mają sposób. Usiadłszy na nieświadomej ofierze, taki krwiopijca po prostu pełznie do najbliżej położonej części ciała przechodząc przez szpary w ubraniach. W taki sposób nabawiam się około dziesięciu ukąszeń, które po tygodniu jeszcze się nie zagoją. Ale było warto! Szczęście żony własnym szczęściem. Poza tym nie wiem skąd w niej taki twardy charakter, że i woda zimna i te muchy… wredne – powiedzmy, a ona sobie poradziła.
Krótko po naradzie z Rickiem i Pauliną uzgadniamy włączenie silnika w Kiwanie jako znak do odjazdu. Niewiele później, przypadkowo (jak owej nocy przed przeprawą promową w Tobermory) przechodząc do tyłu naszego mieszkania przyciskam klakson. Pełen obaw, że znajomi odjadą krzyczę przez okno, że to przez przypadek. Właściwie to tylko przez szparę przez co mój głos nawet nie dolatuje do karoserii odbiorców, niemniej jednak silnik dużego GMC milczy i mruczy dopiero na wskazany sygnał.
Gorycz muszej inwazji osładza widok asfaltu! To, z czym męczyliśmy się wczoraj przez dwieście kilometrów po ciemku, zostaje już za nami. Udało się! Bez napędu na obydwie osie też się da przejechać ponad półtora tysiąca kilometrowy odcinek expedition 51°. Przybijamy „piątkę” z zawadiackimi minami i jedziemy w stronę Red Bay, aby spędzić tam noc. Zrezygnowawszy z oderwania się od Trans-Labrador Highway do Catwright, raczymy się dwoma spacerami w Mary’s Harbour. Jeden wiedzie nas nad wodospady, a kolejny nad brzeg zatoki, w której mamy możliwość obserwować niewielki statek wracający z wód Atlantyku. Jeszcze tylko postój na stacji paliw w Port Hope Simpson i jesteśmy u dzisiejszego celu.
Niestrudzony Rick proponuje wejście na pobliski szczyt, a jego żona korzysta ze sposobności do drzemki. Wieje bardzo silny, zimny wiatr, ale kurtki szczelnie nas chronią, więc ruszamy. Cały szlak pośród runa obficie porastającego skały jest poprowadzony po długim, drewnianym chodniku pnącym się kolejnymi zakrętami ku wierzchołkowi. W kilku dobrze dobranych miejscach jest ławka, by nacieszyć się widokiem. Decydujemy się odpocząć dopiero na samej górze, próbując równocześnie swoich sił jako ludzie-wiewiórki. Tuż przed osiągnięciem najwyższego punktu – skały Englishman spotykamy parę, z którą minęliśmy się już w drodze nad wodospady. Widok na zatokę i dwa wraki, o których dowiadujemy się wcześniej z regularnie rozmieszczonych tablic informacyjnych, jest olśniewający. Kombinacja uroku porywanej wiatrem wody, skał, wyspepek Saddle Point i Penny Point, niewielkiego miasteczka i nieśmiale rosnącej zieleni jest przepiękna. Nie obrzydło nam jeszcze patrzenie na surową przyrodę tej części Kanady.
Schłodzeni wiatrem i rozgrzani pejzażem schodzimy na dół, gdzie czeka na nas już wyspana Paulina i tym razem ona inicjuje wyjście w stronę ścieżki u podnóża dopiero co zdobytej góry. Dowiedziawszy się o spoczywających nad wodą kościach wielorybów bez zastanowienia przystajemy na propozycję. Zaskakuje nas wielka ilość skorup jeżowców, ale rozwiązanie zagadki nie jest trudne ze względu na liczną reprezentację mew. Jedną nawet widzimy z żywym jeszcze okazem w dziobie. Kręta dróżka porośnięta jest wysoką trawą, w której wydeptane są słabo widoczne dojścia do co większych, zmurszałych pozostałości po działalności europejskich wielorybników. Skąd się wzięły nad brzegiem Red Bay? Czy nazwa wywodzi się od płynącej krwią waleni zatoki? Tego dowiemy się jutro, a dzisiaj wieczorem na żwirowym placu parkingowym przygotowujemy wspólne barbecue. Niewielka wiata, zawierająca wewnątrz szklanej instalacji scenę polowania na wieloryba, pomieści dzisiaj cztery osoby spożywające trzydaniową, przepyszną kolację.
Dzień 28
6 września 2019
„Nasi”, bo tak mimowolnie zaczynamy nazywać holenderską parę, proponują nam wspólną wycieczkę do muzeum na ich kartę obejmującą większość parków narodowych i historycznych obiektów Kanady. Korzystamy z zaproszenia, co okazuje się znakomitym wstępem do bardzo bogatej poznawczo, pierwszej połowy dnia. Nazwiska wielkich odkrywców ozdabiają mosty, skwery i ulice. Wiadomo, że najczęściej nie oni sami pokonywali zimy, góry, oceany i przestrzenie. Członkowie wypraw? O tych historia często milczy lub mówi niewiele. Czy coś może powiedzieć o prostych rybakach z południowego-zachodu Europy? Zdecydowanie tak!
W XVI wieku Baskowie wyspecjalizowali się w połowie wielorybów w okolicach Zatoki Biskajskiej. Surowcem pozystkiwanym z morskich ssaków były fiszbiny i olej. Zastosowanie obydwu było bardzo szerokie. Wielorakie użycie pierwszych można porównać do dzisiejszego „plastiku” – od meblarstwa po wzmocnienia do gorsetów. Drugie z kolei zasilały latarnie w Europie. Popyt na cenne materiały był ogromny, ale kurcząca się populacja w obszarach połów waleni kazała płynąć dalej w Atlantyk. Wracający z pełnymi ładowniami dorsza europejscy rybacy, zachęcili baskijskich rybaków do spróbowania swoich sił u wód okalających dzisiejszą wschodnią Kanadę. Sukces pierwszych wypraw był ogromny i wkrótce przerodził się w jedno z bardzo dobrze zorganizowanych przedsięwzięć biznesowych. Przez niespełna sto lat kolejne statki wypływały w okolice Labradoru i Nowej Funlandii, niosąc ze sobą kapitana i załogę stałą, rybaków i bednarzy, medyków, księży. Statki różnej wielkości przewoziły na miejsce pełne zaprowiantowanie oraz… ceramiczne dachówki, z których budowano zadaszenia nad wielkimi tyglami, w których wytapiano i klarowano wielorybi tłuszcz – złoto tamtych czasów.
Wiele oryginalnych dokumentów świadczy o tym, iż przedsięwzięcie było opłacalne dla wszystkich – od właścicieli statków, przez ubezpieczycieli, na samych wielorybnikach skończywszy. Niemniej surowa przyroda, ciężkie warunki przeprawy i codzienne wypadki spowodowały, że wschód Nowej Ziemii został dla wielu ich ostatnim domem. Skąd nazwa brytyjska „Czerwona Zatoka”? Jedna, „krwawa” teoria mówi o organiczynym pochodzeniu nazwy, choć dowody świadczą o wywożeniu oprawionych waleni w ocean, druga – niesprawdzona, lecz ciekawa i działająca na wyobraźnię – o tak wielkiej ilości ceramicznego porycia dachów, że późniejsi przybysze mógli z daleka ocenić, że czerwień to kolor skał. Poławiane w późniejszych wiekach populacje wala grenlandzkiego i wala biskajskiego bardzo mocno się skurczyły. Dzisiaj obie są bliskie wymarcia. Charakterystyczny jest „wyraz twarzy” wspomnianych gatunków, który – oczywiście przez filtr ludzkich emocji – odruchowo można nazwać smutnym.
Po zwiedzeniu całej dostępnej ekspozycji, udaje nam się zgrać w czasie z właścicielem niewielkiej motorówki, który zawozi nas na Saddle Island. Na miejscu maszerujemy przez godzinę dookoła niewielkiego, aczkolwiek istotnego kawałka wystającej nad morze skały. Takie ukształtowanie terenu spowodowało bardzo dobre osłonięcie zatoki przed falą, co z kolei przyczyniło się do rozwoju Red Bay jako ośrodka wielorybniczego. Nasyceni wiedzą i widokami przez wodę wracamy do samochodów i wspólnie ruszamy na wschód. Znów przystanek na stacji paliw i kilka krótkich odcinków żwirowej drogi Trans-Labrador. Robimy krótki postój w celu napełnienia żołądków pod latarnią morską w Point Amour, a spacerze wzdłuż brzegu znów jedziemy na zachód.
Po przecięciu strefy czasowej ponownie wjeżdżamy do Quebecu, który jest odcięty od reszty prowincji. Niewielkie miejscowości, nie mając lądowego połączenia z macierzą innego niż przejechana przez nas ruta o długości 1700 kilometrow, przyjęły język angielski jako powszechnie obowiązujący. Zabawny jest fakt, że tej niewielkiej społeczności czas płynie przesunięty o półtorej godziny wstecz w stosunku do ich wschodnich sąsiadów.
Bawi mnie niezmiernie fakt istnienia „półstrefy czasowej” i w takim nastroju docieramy do biura promowego do Nowej Funlandii. Kartka na drzwiach uprzejmie informuje, że statki kursują w czasie St. John’s, czyli tym „późniejszym” o sześć kwadransów. Od dotarłszych wcześniej na miejsce „Naszych” dowiadujemy się o nadciągającym huraganie i odwołanych przeprawach. Stłoczeni w poczekalni ludzie nie wiedzą co dalej robić. Niektórym przepadają międzykontynentalne loty, ktoś nie może wrócić z pracy do domu, inny z kolei drogę do Goose Bay pokona znowu samochodem, choć miał go zostawić na Nowej Funlandii i wrócić samolotem. My nie doświadczamy takich emocji, ot – przygoda. Najwyżej zostaniemy na miejscu kilka dni dłużej, bo prognozy zapowiadają pierwszy prom na wtorek. Czas zatem zacząć przygotowania do nadchodzącego sztormu. Dominika proponuje przejazd 70km odcinka do końca asfaltu w Vieux Fort i dołączenie do Pauliny i Ricka. Wobec bardzo głośnego wewnętrznego sprzeciwu godzę się na wyprawę po ciemku serpentynami, przez trzy kolejne odcinki mijanek ze względu na roboty drogowe. Na szczęście emocje utrzymałem na wodzy, a o pięknie krajobrazu, przez który dane nam będzie wrócić, dowiem się dopiero jutro. Dzisiaj jeszcze gramy w planszówki w samochodzie nieodłącznej pary i w pobliżu cmentarza idziemy spać.
Paweł