KwK: NASZE ŚLEDZTWO: Kto pierwszy odkrył Amerykę?

/ 17 września, 2019/ Kanada/ 0 comments

Dzień 32

10 września 2019

Kiedy wczoraj kładliśmy się spać, byliśmy jedynym samochodem ustawionym na przeciw wejścia do biura. Co prawda parking poniżej mieścił już kilka pojazdów, z których rozpoznaliśmy motorhome, którym podróżuje starsze małżeństwo, ale to, co widzimy zaraz po otwarciu oczu jest całkowicie odmienne od stanu sprzed zaśnięcia. O szóstej rano budzą nas pierwsze trzaśnięcia drzwiami samochodowymi, z wolna kolejka oczekujących powiększa się, a wśród marznących pojawiają się rozmowy. Siedząc w zaparowanym samochodzie biję się z myślami czy dołączać do wszystkich, którzy tworzą rozentuzjazmowany tłumek. Stawiam na przeczekanie. Kiedy jednak do otwarcia kasy pozostaje już tylko kwadrans, zbieram się w sobie i idę dołączyć do Ricka, którego zauważam znad zasuniętej zasłonki. Po kilku krokach staje się dla mnie jasne, że to, co wydawało mi się nieskładnym zbiorem jednostek jest uporządkowanym komitetem kolejkowym. Ze zgrozą przypominam sobie wczorajsze słowa spotkanego przed drzwiami mężczyzny wieszczącego, że przez Doriana wszystko jest tak pomieszane w rezerwacjach, iż będzie obowiązywała zasada first come – first served (w wolnym tłumaczeniu „kto pierwszy ten lepszy”).

Nieładnie dołączam do kolegi, który zdążył już zawiązać trochę luźnych znajomości. Dołącza Dominika i nasze cwaniactwo choć zauważone, zostaje jako tako zaakceptowane. Gdy rozlega się zgrzyt zamka i ciżba ludzka lgnie do dwóch okienek po realizację bookingu lub jego dokonanie, pani z obsługi oświadcza, że na początku będą wyczytywane rezerwacje, a reszta musi czekać. Zasada „kto pierwszy” zaczęła więc obowiązywać w zgoła innej kwestii – kto zdążył, ten siedział w poczekalni, a pozostali – stali.

Naprzemiennie niestrudzone pracownice wykrzykują „rezerwistów”. O dziwo, około co drugi z nich nie zgłasza się, a wypełnione ludźmi wnętrze budynku z wolna pustoszeje. Ci, co siedzieli, już podeszli do okienka, a stojący usiedli. Co jakiś czas rozlega się gwar wyrażający aprobatę dla szczęśliwców, którzy po kilku dniach tułaczki po okolicy mogą wreszcie wydostać się z geograficznego potrzasku. Śmiechy wywołują również zabawne nazwiska klientów, jak na przykład George Clooney, choć – przyznam rację Paulinie – ktoś po prostu mógł się tak nazwać. Niemniej – również nie pojawił się, by wykupić bilet. W końcu zegarek pokazuje godzinę, o której prom miał odpływać, ludzi w poczekalni już garstka, aż w końcu przychodzi czas na tych – jak my – z drugiej puli. Tych z karteczkami. W międzyczasie zdążyliśmy się zorientować, że są dwa kolory – pomarańczowy i różowy. Na szczęście ten drugi ma pierwszeństwo, więc z „jedynką” i bijącymi sercami podchodzimy by uiścić opłatę. Później pomiędzy numerami „2” i „9” nie ma nikogo, więc do kasy idzie Paulina z Rickiem. Jak to się stało jednak, że podchodzimy pierwsi? Godzinę wcześniej po raz trzeci spotykamy kanadyjskie małżeństwo, które przypadkiem minęliśmy w drodze nad wodospady Churchil. Gdy okazuje się, że mają i rezerwację i numerek, oddają nam ten drugi.

Z biletem w dłoni biegniemy do Kiwana, podjeżdżamy do bramy, w której wita nas chłopak z obsługi ze słowami „o! jedynka! musicie czekać na prom od wieków”. Tak jest istotnie, ale w tym momencie nie ma to żadnego znaczenia. Jesteśmy w gronie „pierwszego rzutu”! Na pokładzie statku „Qajaq W”, większość twarzy jest już znajoma, więc wszędzie słychać gwar i dobry nastrój. Wiele jest również żartów z nazwy jednostki, która odkupiona od Skandynawów charakteryzuje się zdecydowanie mniejszą dzielnością morską niż wycofana ze służby leciwa poprzedniczka. Ponoć prom, na którym się znajdujemy, pływa jedynie wtedy, gdy prędkość wiatru nie przekracza zaledwie 25 węzłów!

Równocześnie i bez wcześniejszej konsultacji podejmujemy decyzję, żeby w dwa samochody odwiedzić rekonstrukcję obozu Wikingów z około X w. W tym celu prosto z rampy udajemy się na północny kraniec Nowej Funlandii. Miejsce zarządzane przez Parks Canada chlubi się dowodami na krótkie bytowanie pierwszych Europejczyków w tych rejonach. Ekspedycja, która wyruszyła z Grenlandii do dzisiejszego L’Anse aux Meadows, była nastawiona na pozyskanie nowych źródeł surowców takich jak: twarde drewno do budowy okrętów, ruda żelaza i zwierzęta. Pierwszych i drugich nie było jednak zbyt wiele – surowe warunki panujące na wyspie nie pozwalały na rozwój oczekiwanego drzewostanu, a dzisiejsze obliczenia wydobytej rudy wskazują na wytopienie zaledwie 4kg czystego żelaza, z którego wykonano głównie gwoździe do bieżących napraw łodzi. Po spędzeniu kilku zim w domach zbudowanych z mchu i torfu, ta część wyprawy wycofała się pozostawiając po sobie bardzo niewiele artefaktów.

Niemniej znalezione w Europie dokumenty oraz znaczna część ziemnych pozostałości czyni przyjętą historię bardzo prawdopodobną. Z zaciekawieniem odnotowujemy fakt, że kilkakrotnie zostało wspomniane, iż tysiąc lat temu klimat był dużo cieplejszy niż dzisiaj. Co do samych Wikingów dodam, że nie poprzestali na dopłynięciu do Nowej Ziemii, a nazwany przez nich Vinland – „kraj wina” – uważany jest za tereny dzisiejszej kanadyjskiej Nowej Szkocji. W owych czasach rosły tam dzikie winorośle. Eksploatację krainy utrudniał jednak fakt obecności dobrze zorganizowanej ludności tubylczej. Nie wiadomo nic o bezpośrednich kontaktach, jednakże ekpedycja zatoki Św. Wawrzyńca została zakończona. Innymi ciekawostkami, które godzą we współczesny obraz „ludzi północy” są dwa fakty – brak uzywania przez nich rogatych hełmów oraz stosunkowo mała powszechność mieczy, będąca powodem ich zawrotnie wysokiej ceny. Jeden z przebranych za Norse’a aktorów odnosi cenę jednej klingi do ówczesnej łodzi wyprawowej tłumacząc, że większą popularność zdobył toporek, ze względu na możliwość użycia zarówno na polu robót domowych, jak i polu walki. Co do samego określenia „Wiking”, to miało być ono zarezerwowane jedynie dla mężczyzn udających się na wyprawę.

Pełni nowych doświadczeń, po spotkaniu z pracownikami-Wikingami i zwiedzeniu ekspozycji wewnątrz budynku udajemy się jeszcze na spacer z widokiem na zatokę, na której kołysze się niewielka łódka, którą już widzieliśmy w Red Bay. Rodzice z dwójką jasnowłosych, trzy- lub czteroletnich chłopców w taki sposób podróżuje już od prowincji Ontario! Mimowolnie przychodzą do głowy Elodie i Matt, których poznaliśmy w Kostaryce, a którzy z dwójką dzieci przejechali tysiące kilometrów z Vancouver, mieszkając w niewielkim, trzydziestoletnim volkswagenie westfalia. Schodząc z punktu widokowego widzimy jeszcze ustawione na drugim wzgórzu sylwetki pierwszych przybyszów. Nie wspomniałem jeszcze o rzeźbie przedstawiającej spotkanie dwóch światów – amerykańskich Indian i europejskich Wikingów, która przypadła nam do gustu bardziej niż sławetne „połączenie człowieka z naturą”. Niemniej, co ciekawe, brak jest dowodów na spotkanie obydwu kultur.

Wiedza i świeże powietrze dobrze działają na apetyt. Rozdzielamy się. Paulina z Rickiem jadą na przeciwległy kraniec półwyspu uzupełnić zapasy, a my w poszukiwaniu ciepłego prysznica, który zostaje nam zaoferowany przez niewielki kemping w bardzo przystępnej cenie. Po zmroku dołączamy do holenderskiej pary i robimy kolejny wspólny grill, dzieląc się przygotowanymi daniami. Cieszy nas również obecność poznanego już wcześniej w Kanadzie deseru – pianek marshmallows z barbecue.

Dzień 33

11 września 2019

Na pytanie naszych współpodróżników o miejsce, które chcemy zobaczyć, Dominika miała już gotową odpowiedź, dlatego zaraz po śniadaniu nasze pierwsze kroki wiodą z powrotem na północ. Burnt Cape jest również na okładce przewodnika po Nowej Ziemii, stąd ciekawość jest podwójna. Rezerwat zawiera rzadkie gatunki arktycznej roślinności, a zmieniający się z wolna stan drogi dojazdowej skłania nas do zatrzymania przed parkingiem, który został oznaczony na mapie. Nie dla nas offroad. Resztę trasy postanawiamy przejść pieszo. Tablica ustawiona zaraz przy wejściu na teren chronionego obszaru pokazuje nam jak wyglądałyby rośliny w kwitnieniu, gdybyśmy byli tutaj odpowiednio wcześniej w roku. W sumie to miłe, bo przynajmniej można je zobaczyć i teraz. Wijąca się grzbietem ścieżka ograniczona z obu stron kamieniami, ukazuje nie tyle przyrodę z okolic koła podbiegunowego co jej… brak. Botanik na pewno wykrzykiwałby z radości, bo występuje tu nawet pewien endemityczny gatunek, ale dla nas to porosty i skała. Kolor nieboskłonu i wody tylko dodaje otoczeniu surowości.

Jeżeli wierzyć poglądowi, że lądowanie człowieka na księżycu nigdy nie nastąpiło, a co więcej – pierwszy dokument to słabej jakości hollywoodzka produkcja, to filmowe klapsy mogły spokojnie być słyszane w okolicy, w której właśnie się znajdujemy. Zaczynamy rozglądać się za karibu, bo wszechwiedząca tablica mówi również, że jest szansa spotkać bliskiego kuzyna renifera. Nam jednak wydaje się, że jedyny kontakt można nawiązać z „zielonymi ludkami”. Końcówka szlaku jednak zaskakuje, bo docieramy do urwiska. Co prawda możliwe jest jeszcze zejście do jaskiń i basenów położonych poniżej, ale tym razem nie korzystamy ze sposobności. Nacieszywszy wzrok dziełem stworzenia, wróciliśmy do samochodów tą samą trasą. Karibu brak. Wszystko jest nadal tak księżycowe, jak było w tę stronę.

Znowu jedziemy na południe. Tym razem nadkładamy drogi, aby zobaczyć kolejne naturalne dziwo – podziemne baseny dla łososia. Sprawa brzmi trochę dziwnie i pierwsze skojarzenie przywodzi na myśl betonowe niecki, w których ekolodzy-eksperymentatorzy rozmnażają rybią populację – połączenie „Seksmisji” i „Nemo”. Na parkingu jednak nie spotykamy żadnych szalonych naukowców, a zadbana ścieżka prowadzi nas wgłąb lasu. Rozmawiamy dość głośno, aby odstraszyć potencjalnie zainteresowane licznymi jagodami niedźwiedzie i idziemy na spotkanie z łososiowym cudem.

Warto nadmienić, że w końcu udało nam się schować przed wiatrem, a przyjemne słońce zaczęło grzać nasze ciała. Z całego pogodowego zamieszania skorzystały oczywiście „blakflaje”, których niesławę już raz głosiłem w obszernym akapicie. Szczęśliwie o tej porze roku jest ich „kilkadziesiąt” razy mniej. Czarne chmury mam w głowie na samą tę myśl!

Po jednym, drugim i kolejnym zakręcie, na prawdę bardzo ładnego szlaku usianego informacjami, że „Tu łososia łowić nie wolno”, „Tu łososia łowić wolno, ale tylko na tzw. muchę”, „Między tymi tablicami łososia łowić nie lza” (I tak dalej), docieramy do pierwszego basenu. Nawiasem mówiąc, tabliczkologia stosowana przez kanadyjskie społeczeństwo nadaje się na kolejny wpis lub rozprawę doktorską. Wydaje mi się, że słowo „rozprawa” jest o tyle właściwe, że stosowanie znaków informacyjnych może mieć właśnie sądowe konotacje. Wracając do skalnych formacji. Rzeczywiście – rzeka ginąc kilkakrotnie pośród skał wyżłobiła w nich tunele, z których korzystają ryby.

Korytarze podziwamy z dwóch stron, rozprawiamy o złożoności natury i o mniej wzniosłych kwestiach, po czym znów wracamy do samochodów i jedziemy dalej. Azymut – „łososiowe schody do pokonywania wodospadów”. Czego to ludzkość nie wymyśli. Z jednej strony kilka tygodni temu w mediach ogłoszono ekologiczną wpadkę, kiedy odkryto, iż kanadyjski transport śmieci trafił do jednego z „Azjatyckich Tygrysów”, a z drugiej staraniem ichtiologów i inżynierów mamy okazję podziwiać eko-cudo – wielopoziomową kaskadę, umożliwiającą rybom przeskakiwanie z komory do komory coraz wyżej, aby w końcu osiągnąć poziom niedostępny w naturalny sposób. Choć znane ze swoich kaskaderskich umiejętności, to nie byłyby w stanie przefrunąć nad tym progiem.

Na ostatni punkt programu – latanię morską Point Riche – docieramy już wieczorem. Duży asfaltowy parking i obecność toalet zachęca do spędzenia tutaj nocy. Co zniechęca? Informacja, że w nocy przebywanie w tym miejscu jest zabronione. Wyłączam silnik i obserwuję, jak z GMC szybko wysiada Rick i z aparatem stara się coś upolować. Paulina również bardzo zaaferowana mówi mi krótko: „tam jest Karibu”. Dominika wkrótce dołącza do grona fotografów, a równocześnie okazuje się, że zwierząt jest więcej, a ponadto – choć na dystans – pozwalają do siebie podejść. W L’Anse aux Meadows mówiono nam, aby uważać na reniferowate w okolicach lotniska w Port au Choix, ale nie spodziewaliśmy się aż tak bliskiego spotkania. Szybko „cykająca” przysłona nadaje numery kolejnym klatkom, ale po kwadransie zmienia się obiekt zainteresowania – teraz w trakcie spaceru podziwiamy klifowe zbocza, nadmorską zieleń i fale rozpoczynającego się przypływu. Noc spędzamy na wielkim placu poza miasteczkiem, a przed pójściem spać o blachę stukają krople zapowiadanego deszczu.

Paweł

Share this Post

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*
*