KwK: Jeleń wirginijski naszym nowym przewodnikiem?
Dzień 40
18 września 2019
Mimo wczorajszego ostrzeżenia Xaviera, rano nie zawitały do nas żadne konie. Dopiero o poranku jednak przekonaliśmy się, że faktycznie są tu częstymi gośćmi, o czym świadczyły licznie pozostawione przez nie pamiątki. Dobrze, że po ciemku nie rozstawiliśmy namiotu na jednej z nich! (Choć przyznam, było blisko!). Zamiast wierzchowców z werwą kręcili się jednak wokół nas członkowie ekipy filmowej. Chyba zapowiadał im się intensywny dzień zdjęciowy!
Ze względu na licznie pokonane kilometry z dnia poprzedniego, tym razem przewidzieliśmy dwa, krótsze szlaki. Do Anse aux Soldats wiodła zadbana ścieżka wijąca się wzdłuż brzegu. Po prawej stronie mijaliśmy dróżki prowadzące do prywatnych domów. Urzekły nas scenki zaaranżowane przez mieszkańców, inne dla każdej posiadłości. Raz powitało nas drzewko obwieszone lampionami, kilka kroków dalej wyłoniła się sceneria morska zbudowana z muszli i kotwicy, jeszcze dalej drewniana kładka pomalowana na wzór klawiatury fortepianu. Wszystko zadbane i bardzo oryginalne. Lewa strona szlaku zarezerwowana była dla łodzi i ogromnych kabestanów służących do wyciągania ich na brzeg. Tym razem mieliśmy okazję zobaczyć praktyczne zastosowanie wczoraj odkrytych, drewnianych konstrukcji!
Kilka metrów za ostatnimi zabudowaniami otworzyło się przed nami strome podejście. Aby wspomóc piechurów, do drzew przywiązano długą, mocną linę, którą można było wykorzystać jako poręcz do wspinaczki. Aby dać trochę ulgi nogom skorzystałam z opcji, w większości wciągając się na rękach na szczyt. Tu zostaliśmy wystawieni na bezpośrednie działanie silnego wiatru. Czułam, że przy odrobinie starania mogłabym odlecieć w przestworza! Zamiast tego skupiłam się na widokach w dół, a było co podziwiać.
Niezbyt korzystna aura skłoniła nas do odwrotu, tą samą drogą, co uprzednio. Z poglądowej mapy wynikało, że na kolejną trasę, tym razem Cap Corbeau, powinniśmy szukać wejścia w okolicach naszego obozowiska. Tam też się udaliśmy. W pewnym momencie Paweł przystanął, a po chwili zaczął się śmiać. Przyczyną tego była bardzo sugestywna instalacja na poboczu drogi. Zobaczcie sami, jak pomysłowi byli mieszkańcy Langlade!
Ponieważ dookoła kempingu żadna tabliczka, ani nawet ukształtowanie terenu nie świadczyło o obecności trasy pieszej, uważniej wyczytałam się w przewodnik po wyspie. Enigmatyczne opisy nie rozświetliły nam sprawy, ale postanowiliśmy poszukać „końca drogi ogrodzonego dwoma, dużymi kamieniami”. Domyśliliśmy się, że chodzi o główny asfalt wiodący przez miasteczko. Faktycznie na jego krańcu ustawione były rzędem skałki. Licząc na zbieżność opisu ze stanem faktycznym zagłębiliśmy się w błotnistą dróżkę. Po chwili otworzyła się przed nami polanka ze stołem piknikowym i kręgiem ogniskowym. Potraktowaliśmy to jako zaproszenie do obiadu, czyli naszych nieodłącznych liofilizatów. Syci i z większą energią ruszyliśmy na dalszą eksplorację. Okazało się, że dotarliśmy na coś w stylu pola namiotowego z przygotowaną infrastrukturą dla obozowiczów. Kawałek dalej trasę spaceru zagrodziła nam rzeczka. Skoro już dotarliśmy do wody postanowiliśmy z niej skorzystać, bowiem na naszym kempingu z kranów płynęła nie do końca odsolona – do kawy i herbaty zupełnie się nie nadawała! Paweł podjął się zadania i szukając najbardziej wartkiego nurtu blisko brzegu uzupełnił zapas. Nie planując dalszej przeprawy wpław zmuszeni byliśmy do odwrotu. Aby i tym razem nie deptać swoich własnych śladów przy pierwszej możliwości odbicia w lewo zmieniliśmy kierunek. Jakież było nasze zdziwienie, gdy po kilkunastu minutach wyłoniliśmy się… nad kościołem przyległym do naszego kempingu! Czyli mapa nas nie oszukała, a jedynie my okazaliśmy się zbyt mało wnikliwymi poszukiwaczami!
Będąc zdecydowani na długi hiking dnia następnego zdecydowaliśmy, że po krótkim odpoczynku odwiedzimy już tylko pobliskie wydmy i wieczór spędzimy w namiocie. Podczas spaceru po plaży dostrzegliśmy dwa latawce, a pod nimi skaczących na deskach po falach surferów. Może jeden z nich to nasz wczorajszy, autostopowy znajomy? Podejrzenia okazały się słuszne, a potwierdziła je obecność zielonego Peugeota nieopodal. Podziwialiśmy zręczność i umiejętności sportowców-amatorów. Dalej wspięliśmy się na wydmy, aby po zrobieniu małej pętli wrócić do obozu. Gdy mijaliśmy znajomy samochód, jego właściciel krótko zagwizdał i pomachał do nas. Uznaliśmy to zaproszenie do krótkiej pogawędki. Pochwaliliśmy siłę i zwinność obu mężczyzn i już niczym nie zakłócając dnia wróciliśmy na miejsce noclegowe.
Dzień 41
19 września 2019
Wczorajsze wyliczenia powiedziały nam, że jeśli nie załapiemy autostopu na lub z zaplanowanego szlaku, to czeka nas około 10 godzin marszu. Aby nie znaleźć się po ciemku w nieznanym miejscu, zarządziliśmy wcześniejsze wyjście. O godzinie 8:00, w pełnej gotowości, ruszyliśmy na południowy-wschód ze spowitego ciszą pola kempingowego. Ponieważ i tym razem nasza mapa jedynie zarysowywała przebieg dróg, znów nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę, jak iść. Pierwszy odcinek pokonaliśmy zatem na przełaj, przez wysokie trawy, ale dalszy skrót został uniemożliwiony przez grzęzawisko. Najprostsze obejście mokradeł wiodło przez łąkę, na której wypasało się liczne stado koni. Nie będąc pewnymi stopnia ich oswojenia uznaliśmy, że to również nie jest właściwa trasa. Dalej zbaczając ze szlaku trafiliśmy w końcu do szerokiej, żwirowej drogi. Wkrótce za plecami usłyszeliśmy warkot silnika i po kilku chwilach już siedzieliśmy w czerwonym pick-upie, u bardzo rozmownego Francuza. Dowiedzieliśmy się, że całe życie spędził na wyspie zajmując się rybołówstwem. Dawniej lokalny dorsz miał większe znaczenie na arenie międzynarodowej, obecnie głównie zaopatruje rynek miejscowy.
Szybko minęła trasa do samego początku szlaku na Poine Plate, do którego to uprzejmy kierowca nas przetransportował. Tu już zdani byliśmy na samych siebie. Znów spojrzenie na mapę zasugerowało nam, by trzymać się blisko brzegu. Dlatego też na pierwszym rozwidleniu dróg wybraliśmy prawą odnogę. We właściwym wyborze utwierdziła nas obecność wielu drewnianych kładek i mostków. Pierwszy postój został spowodowany licznymi, dzikimi krzakami malin. Czewone, pachnące owoce zwabiły nas na długie minuty. Będąc nareszie usatysfakcjonowanymi z plonów ruszyliśmy dalej. Minęliśmy kilka domków, wyglądających na dopiero co budowane. Może rozwinie się tu kolejne miasteczko? Dalej szlak stawał się co raz węższy i trudniejszy do odnalezienia. Którą trasę wydeptali ludzie, a którą zwierzęta? W końcu trafiliśmy na trasę zdecydowanie wyglądającą na oficjalne przejście. Niestety, szybko zorientowaliśmy się, że idziemy nie w tę stronę. Zawróciliśmy i nie mając innego pomysłu wybraliśmy spacer po kamienistym nabrzeżu.
Logika podpowiadała, że jeśli mamy dotrzeć na przylądek, to trzymając się wody niewątpliwie uda nam się go osiągnąć. Miejscami trasa wymagała dużego skupienia, ponieważ musieliśmy trawersować wyślizganą przez morze skałę. Naszym poczynaniom ciekawie przyglądały się surfujące na falach foki. Jak to dobrze, że nie byliśmy obciążeni naszymi wielkimi plecakami! Gdy byłam pewna, że przeszliśmy już dobre 3km, Paweł po konsultacji z naszym lokalizatorem satelitarnym oświadczył, że do celu zbliżyliśmy się w linii prostej o… 300m, a pozostały nam nadal 4km. Nie takiego werdyktu oczekiwałam! Co gorsza, na horyzoncie ukazał się wprawdzie piękny, ale uniemożliwiający nam dalsze przejście wodospad! Nawet, gdybyśmy zdecydowali się na prysznic, to dalej nie było już przejścia. Rozwiązania mieliśmy dwa – wracać po swoich śladach i prawdopodobnie nie dotrzeć na upragniony punkt ze względu na późną porę, lub… stroma wspinaczka wśród drzew, krzewów i licznych strumyków w kierunku bliższym prawidłowemu, lecz nadal bez informacji o przebiegu właściwej trasy. Treningi na sztucznej ściance wspinaczkowej podczas mieszkania w Olecku miały teraz decydujacy głos, choć możliwość ponownego ślizgania się po niepewnym zboczu nad oceanem również nie było dla mnie bez znaczenia. Wybraliśmy więc opcję numer dwa. Fragmenty pokonywane w wysokiej trawie, choć wymagały uważnego stawiania stóp były i tak przyjemniejsze od przedzierania się przez ostre gałęzie niewysokich drzew. Po raz kolejny sprawdziła się również zasada – szczyt jest wyżej, niż ci się wydaje. Teraz jednak tym bardziej nie mieliśmy odwrotu, trzeba było podążać na przód. Garmin szczęśliwie podpowiadał nam, jaki azymut odbierać. Choć wydawało nam się, że prawidłowa ścieżka powinna być tuż obok, nie mogliśmy jej dostrzec. Co chwilę błądziliśmy po ścieżynkach wydeptanych przez mulaki lub przez łowczych w poprzednich sezonach. Na dowód, na jednym z drzew znaleźliśmy zawieszoną szarfę – pozostałość po polowaniu!
Kolejnym momentem zawahania było dotarcie na skraj góry, na którą niedawno się wdrapaliśmy. Przed nami była co prawda kolejna, o bardzo podobnej wysokości, ale dzielił nas od niej wąwóz, na dnie którego słyszeliśmy szum rzeki. Zgodnie z przyjętą przed chwilą zasadą – cofać się nie będziemy, bo więcej czasu nam zajmie przedzieranie przez haszcze po raz drugi niż powrót ścieżką, którą niewątpliwie na samym punkcie widokowym odnajdziemy.
Radzi – NieRadzi (pozdrawiam Olę i Łukasza! 😉 ) stoczyliśmy się nad strumień, przekroczyliśmy go po licznych kamieniach (na szczęście nie była to rwąca, górska rzeka) i znów zrobiliśmy strome podejście w linii prostej. Ufff, tu na szczycie zastała nas już tylko niska roślinność w postaci mchów, porostów i krzewinek. Najdziwniejszy był… dalszy brak jakiejkolwiek ścieżki, mimo dobrej widoczności w każdym kierunku! Chlupotanie pod butami, wiatr na twarzach i ciągła niewiadoma towarzyszyła naszej nawigacji przy pomocy satelity. Ni stąd, ni z owąd, znaleźliśmy się na… szerokiej, nieco błotnistej drodze! Już jej nie puścimy! Czasami musieliśmy jednak przedostać się szerszym łukiem, by nie wpaść po kolana w brunatną maź, ale nie spuszczając szlaku z oczu. Tym traktem pokonaliśmy ostatni kilometr, docierając tym samym do latarni morskiej.
Wymęczeni padliśmy na ławkę i z wielkim apetytem rzuciliśmy się na swoje porcje… tak, liofilizatów 😉 Teraz nie pozostało nam nic innego, jak… wrócić do początku drogi. Mieliśmy nadzieję, że teraz pójdzie już łatwiej. Tak istotnie było, choć i tak czekało nas jeszcze kilka podejść, stromych zejść i przepraw przez błoto. Pod koniec wycieczki nawet spotkaliśmy się z jedną parą mulaków z białymi ogonami, które na nasz widok uciekły w podskokach. Na pierwszym rozwidleniu okazało się, że właściwa trasa biegła lewą odnogą. Przynam się również, że po ponownym przewertowaniu przewodnika wieczorem w namiocie, odnalazłam w nim wzmiankę, o lewej stronie…
Co prawda szlak mieliśmy już za sobą, ale od kempingu nadal dzieliło nas około 5km. W pobliskiej rzece uzupełniliśmy zapas wody w butelce z filtrem i z trudem odrywając nogi od żwirowej trasy podążyliśmy „do domu”. Z wielką nadzieją wystawiliśmy kciuki w stronę samochodu, który po chwili pojawił się za naszymi plecami. Musieliśmy nie najlepiej wyglądać, ponieważ mimo, że państwo jechali trochę w inną stronę, to podwieźli nas prawie pod samo wejście do namiotu!
Tej nocy konie mogły nas odwiedzić nawet w naszej sypialni i byśmy tego nie spostrzegli – padliśmy ze zmęczenia, a przecież na jutro też mamy zaplanowane piesze atrakcje!
Dominika