KwK: Pożegnanie z Francją, by w Kanadzie…
Dzień 44
22 września 2019
Niewątpliwie widok z naszego wzgórza na wschodzące słońce był malowniczy, ale jak zwykle wstaliśmy kilka kwadransów za późno, by go podziwiać. Szczęśliwie mieliśmy za sobą bezdeszczową noc, więc zwijanie namiotu poszło sprawnie. Zrzuciliśmy na powrót nasze zbyt ciężkie garby i cieszyliśmy się, że tym razem czeka nas spacer z górki. Po pierwszych stu metrach zdaliśmy sobie sprawę, że wydawałoby się lżejsza opcja znacznie bardziej obciąża nasze stawy biodrowe i mięśnie nóg. Nie mając pod ręką żadnej taczki lub wózka skazani byliśmy na samych siebie.
Choć dość wyczerpani, nareszcie pojawiliśmy się u wejścia do katedry. Do niedzielnej mszy pozostało nam jeszcze trochę czasu, więc z ulgą porzuciliśmy bagaż na jednej z ławek i wybraliśmy się na spacer po świątyni. Wyjaśniło się, dlaczego Eucharystia odprawiana jest w przyległej kaplicy – kościół nagryziony zębem czasu był w trakcie remontu, a gdzieniegdzie swobodny opad tynku mógł zakłócać spokój wiernym. Po zakończeniu liturgii, na wyjściu, każdy był zagadywany przez księdza. Tak i my nie pozostaliśmy niezauważonymi. Efekt krótkiej rozmowy był taki, że po chwili nasze plecaki odpoczywały bezpiecznie w zachrystii, a my lżejsi i szczęśliwsi ruszyliśmy na obchód St. Pierre.
Jako najciekawszy punkt programu obrałam najdalej wysunięty fragment wyspy o wdzięcznej nazwie Diamond. Cieszyłam się, że wszystkie oferowane tu szlaki rozpisane są na mniej niż trzy godziny. Mojej uwadze jakoś uszedł fakt, że jeszcze trzeba na nie dotrzeć. W połowie odległości do wymarzonego przylądka już mocno odczuwaliśmy ból nóg. Jako, że szanse na powtórny pobyt na St. Pierre są dosyć małe, nie zdecydowałam się odpuścić atrakcji. Po ujrzeniu z wysokości zaplanowanej pętli cieszyliśmy się z własnej wytrwałości. Spacer wśród niskich pagórków, przy wtórze fal rozbijających się o brzeg i urozmaicony o ciekawskie, końskie spojrzenia przysporzył nam miłych doznań estetycznych. Nawet minęliśmy zardzewiałe blachy porzuconego na skałach wraku!
By nie wracać tą samą, trasą wydłużyliśmy przechadzkę o kolejne kilometry zahaczając o dwie, inne trasy piesze. Dzięki temu mogliśmy uzupełnić wodę w butelce z filtrem z mijanego strumienia, zachwycić się widokiem miasta z innego pagórka niż o poranku oraz stanąć na krawędzi zbiornika wodnego gromadzącego zapas dla stolicy.
Choć znów zaplanowany mieliśmy posiłek składający się z suchej żywności, to po powrocie do centrum żadne z nas nie chciało przesuwać godziny zjedzenia czegokolwiek. Ponieważ nasze pragnienie zbiegło się z czasem sjesty, nie mieliśmy wielkiego wyboru lokalu. W zasadzie opcja była tylko jedna – tylko Rock Cafe miało otwarte drzwi. Tu miła niespodzianka, prócz napojów oferowano sporą gamę przekąsek. Zdecydowaliśmy się na charakterystyczne, francuskie crepe, czyli po prostu naleśniki. Duży wybór dodatków usatysfakcjonował nasze niewybredne podniebienia i w mig spałaszowaliśmy nasze podwójne porcje. Popite aromatycznym cappucino dały złudny sygnał żołądkowi, że posiłek został spożyty, więc nabraliśmy na powrót trochę werwy, by załatwić pozostałe, zaplanowane na ten dzień aktywności. Należało do nich m.in. potwierdzenie jutrzejszej przeprawy promowej – bilet w wersji OPEN wymagał rezerwacji konkretnego terminu. Jakież było nasze zaskoczenie, gdy okazało, że kasa na terminalu od blisko godziny już jest zamknięta, a kolejnego dnia otwiera się dopiero po odpłynięciu wymarzonego przez nas kursu. Niepewni co począć w takiej sytuacji postanowiliśmy skonsultować się w pracownikiem informacji turystycznej. To biuro na szczęście jeszcze było otwarte. Nie uzyskując żadnej pewnej informacji zostaliśmy jednak utwierdzeni w przekonaniu, że jeśli pojawimy się odpowiednio wcześnie rano w hali promowej, to powinno jakoś się udać załatwić przeprawę. No cóż, spróbujemy.
Nie chcąc zbyt długo zostawiać naszych plecaków poza troskliwymi spojrzeniami właścicieli, wróciliśmy po tobołki na plebanię. Znów z kilogramami na plecach udaliśmy się na… terminal promowy. Powodem wędrówki w tę i z powrotem był dobry zasięg wifi, obecność łazienek, ogrzewanie i wygodne kanapy wewnątrz. Nawet pojawił się w głowie pomysł, by tu rozbić na noc namiot, ale uznaliśmy, że nie jesteśmy gotowi na takie szaleństwo. Po uzupełnieniu dawki kontaktu ze światem trzeba było zadbać i o nasze znów puste brzuchy. Zamarzyły nam się hamburgery oferowane przez mijany po drodze bar, tam więc skierowaliśmy swoje kroki. Bułka, choć smaczna, odrobinę nas rozczarowała swoim rozmiarem i jakością. Nie wymagajmy jednak zbyt wiele od budżetowo wybieranych lokali! Poza tym przy wyjściu z budnku nawiązaliśmy bardzo ciekawą znajomość. Nawet nie wiem, jak doszło do rozmowy, ale chyba pół godziny przegadaliśmy z Patrice, który jest… pierwszym oficerem na promie, którym chcieliśmy wracać do Kanady. Ponadto przypisany był do jutrzejszego, porannego kursu. Powiedział, że jest będzie taka możliwość, to zaprasza nas na mostek kapitański! Iskierki aż zapaliły się w naszych oczach. Po wymianie dużej ilości informacji zostaliśmy pożegnani ostrzeżeniem o zapowiadanym na tę noc wietrze. Ponoć nasz namiot miał być wystawiony na regularną siłę 30 węzłów, a w porywach do 42. Ponieważ mieliśmy już za sobą podobne warunki na kempingu w Chorwacji, choć zwiększyliśmy czujność, nie zrezygnowaliśmy z rozbicia się na tym samym co uprzednio wzgórzu.
W nocy albo podmuchy były słabsze od prognozowanych, albo my jak zwykle byliśmy zbyt zmęczeni, by przejąć się panującymi na zewnątrz warunkami, ale bez niepokojów przespaliśmy godziny aż do pierwszego (bardzo wczesnego) dźwięku budzika.
Dzień 45
23 września 2019
Emocje związane z ponownym przekraczaniem granicy pomogły nam dobudzić się. Przygotowany dzień wcześniej prowiant zaoszczędził nam trochę czasu, dzięki czemu musieliśmy tylko zwinąć namiot i spakować plecaki. Tym razem pogoda nie współpracowała z nami i nasz mały domek musieliśmy złożyć w stanie wilgotnym. Najważniejsze, to pamiętać, aby go dosuszyć w samochodzie (co również może być problematyczne ze względu na mocno ograniczoną przestrzeń).
Znów musieliśmy pokonać wiele metrów w dół ze znacznym obciążeniem, ale zaprawieni w bojach byliśmy mniej zaskoczeni stopniem trudności. O zaplanowanej porze stawiliśmy się u wejścia na terminal promowy. Kasa biletowa choć zamknięta, w środku ukrywała dwie postacie. Panie okazały się być pomocne i przebukowały nasz bilet z OPEN na najbliższą przeprawę. Po pół godzinie rozpoczęto okrętowanie klientów na pokład „Suroît”. Przy wchodzeniu przez platformę napotkaliśmy naszego wczorajszego znajomego, który od ranu nas rozpoznał i przywitał się.
Na statku zajęliśmy te same miejsca, co dotychczas. Aby dobrze spożytkować czas zabraliśmy się za… uzupełnianie kolejnego wpisu na blog. Po jakimś czasie dołączył do nas Patrice i przeprosił, że niestety kapitan nie zezwala na naszą wizytę na mostku. Spodziewaliśmy się, że tak może się stać, więc bez wielkiego poczucia straty z uśmiechem przyjęliśmy rekompensatę w postaci kawy 🙂 Tym razem na pokładzie było zdecydowanie więcej pasażerów niż załogi. Toczyły się ożywione rozmowy znajomych z nieznajomymi. Para Kanadyjczyków siedzących przed nami została zagadnięta przez Amerykanina, który równie gadatliwy, co Paweł, spędził przy nich całą trasę!
Wraz ze zbliżaniem się do portu w Fortune emocje w nas rosły. Jak będzie wyglądało nasze przejście przez granicę? O co będzie pytał oficer? Czy uda nam się przedłużyć swój pobyt? Po zejściu z promu chwyciliśmy plecaki i ustawiliśmy się w ogonku do kontroli paszportowej. Tym razem to my wpadliśmy w oko Johnowi (bo tak na imię ma towarzyski mężczyzna), z którym wzajemnie, po krótce o powiedzieliśmy o sobie. Przyszła nasza kolej na spotkanie z pogranicznikiem. Ten tylko spojrzał na kraj pochodzenia paszportu, spytał ile czasu spędziliśmy na terenie St.Pierre i Miquelon i… wbił nam przekroczenie granicy, uprawianiające do pobytu w Kanadzie kolejne 6 miesięcy! Bardzo nas ucieszyła ta prosta i szybka procedura. Od dawna czająca się w nas niepewność nareszcie opuściła umysły. Pozostawało tylko odebrać samochód z parkingu i…. podróżować dalej!
Kierowcy zostali zapakowani w pojazd pomocniczy, a pozostali czekali przed budynkiem na swoich kompanów. Tu zostałam zagadana przez kilka osób, które po wysłuchaniu skrótowej historii życzyły mi powodzenia w dalszej wycieczce. Tak placyk pustoszał powoli, aż zostałam na nim sama. Po iluś-tam minutach zaczęłam zastanawiać się, czy Kiwan odmówił współpracy? Nie chce odpalić? A może Paweł nie wziął ze sobą kluczyków? Ale przecież nie pójdę z dwoma plecakami go szukać! Nareszcie mój mąż pojawił się na horyzoncie i…. powód dłuższej absencji okazał się zdecydowanie bardziej typowy. Dwie gaduły na parkingu nie mogły odpuścić okazji do wymienienia następnych, licznych zdań! Będąc przywyczajona do takiego obrotu spraw po prostu przeszłam z tym do porządku dziennego.
Pierwszym zadaniem było uzupełnienie płatności za dwa nadmiarowe noclegi naszego Kiwana. I znów przed wejściem do biura biletowego spotkaliśmy Johna, tym razem wymieniając się kontaktami. Kolejną misją było pranie, a może i wzięcie prysznica. Automaty na ubrania okazały się być wyjątkowo tanie, a życzliwy pan obsługujący miejsce pozwolił nam wziąć kąpiel „dwa w cenie jednego”. Bardzo nas ucieszyła możliwość odświeżenia i wypachnienia tylu elementów na raz.
Dzień wciąż był przed nami długi, ruszyliśmy więc w drogę, by dotrzeć do St. Lawrence. Tu czekał nas kilkukilometrowy szlak pieszy nad skalisty klif. Wyjątkowość tego miejsca tworzyła spisana na pamiątkowych tablicach historia. Opowiadała ona o czasach II Wojny Światowej. Na widocznych w dole kamieniach rozbiły się dwa statki wśród bardzo ciężkich warunków pogodowych. Na pomoc nieszczęśnikom ruszyli napierw górnicy z lokalnej kopalni, a kolejno włączyli się pozostali mieszkańcy z wioski. Liczne zdjęcia dokumentujące zdarzenie utworzyły w naszych myślach obraz żywy i pełny.
Drugi spacer, ten już wieczorową porą odbyliśmy śladami kapitana Jamesa Cooka. Jak mówią archiwa, przechadzając się tymi samymi co my ścieżkami kontrolował on półwysep, czy nie jest atakowany przez piratów lub w dole nie przemykają szmuglerzy. W pełni rozumieliśmy jego wybór, ponieważ piękne widoki faktycznie dawały dobry ogląd na okoliczne wody. Ponadto nasza trasa została zmodernizowana i spore kawałki przemierzaliśmy po drewnianych kładkach i schodkach. Jedyną niepewność dostarczył nam sam kraniec wędrówki, bowiem przewodnik opisywał ją jako pętlę, a my mogliśmy odnaleźć jedynie tę samą drogę, którą tu przyszliśmy. Pomni naszych doświadczeń ze zbaczania ze szlaków postanowiliśmy nie ryzykować nieprzewidzianym noclegiem w lesie i wróciliśmy znaną już ścieżką.
Nocleg przewidziany mieliśmy na odwiedzony już dwa tygodnie wcześniej praking w miejscowości Marystown. Pomimo przemierzania ostatnich kilometrów po ciemku dotarliśmy sprawnie i bezpiecznie. Wprawieni w bezszelestnym przygotowywaniu tyłu samochodu w funkcję łóżka, jak zwykle zmęczeni ilością wydarzeń szybko zapadliśmy w sen.
Dominika