KwK: Najdalej na wschód
Dzień 48
26 września
Nasz spot okazuje się bardzo wygodny, pomimo aury rodem z dreszczowców. Duży plac ze zorganizowaną przestrzenią biesiadną przyciąga w nocy tylko wiatr, a rano jednego kierowcę ciężarówki, który nie bacząc na różnicę w kolorze pomiędzy asfaltem i trawą, bez skrupułów podjeżdża ciągnikiem prawie pod drzwi łazienki. Niewielki ruch na terenie dawnej bazy wojskowej wzmaga poczucie prywatności. Dostępność kranu rodzi nowatorski pomysł. Skoro woda w OSZCZEPie jest zimna, a mamy pod dostatkiem ognia (na kuchence), to możemy ją zagrzać i uczynić komfortowym nasz higieniczny postój. I rzeczywiście, spuszczana wężem ze zbiornika ciecz ląduje prosto w garnku i czajniku („dajemy” w dwa palniki), a wrzątek z powrotem w czeluści czarnej rury. Po wykonaniu trzech rund osiągamy bardzo przyjemną temperaturę. Dajemy się ponieść niebywałemu sukcesowi, a Dominika wyciąga nawet nasz turystyczny stolik i montuje toaletkę, aby wygodniej było się kąpać. Ze składanej, silikonowej miski mamy brodzik i voilà!
Radość jest ogromna, więc w ruch idą również nagromadzone naczynia, maska samochodu, gumowe „dywaniki”, a na końcu cały pojazd! Mając na wyposażeniu odkurzacz oraz przetwornicę od Arka, włączamy silnik, a później zaczynamy walkę z drobnoustrojami. Efekt jest piorunujący! Aż miło jechać dalej.
To, co nas przyciąga do Placenti, to jej historia. Niewielkie miasto było niegdyś stolicą Terre-Neuve, której rytm nadawali Francuzi. Rywalizacja dwóch zachodnioeuropejskich potęg sięgała daleko poza granice macierzystego kontynentu. Zarówno brytyjscy, jak i francuscy rybacy mający swoje łowiska wokoło Nowej Funlandii potrzebowali ochrony, którą zapewniały obydwa królestwa. Niebezpieczeństwem dla mieszkańców byli nie tylko piraci, ale i niezapowiedziane, zbrojne „wizyty” przeciwnych sobie potęg. Pleisance wymagało nawet ogromnego finansowego i organizacyjnego wysiłku, którym było wzniesienie twierdzy – Fort Louis. Zlokalizowana na wzgórzu górującym nad miastem, wzmocniona przez zewnętrzne reduty miała wszelkie atrybuty, by odrzucić przeciwnika, chcącego wpłynąć do zatoki. Słabym punktem była możliwość łatwego zdobycia jej od strony lądu, jednak w 1692 roku atak angielskiej floty został powstrzymany. Dwie dekady później całość fortyfikacji była broniona przez niebagatelną ilość siedemdziesięciu armat! Efektem międzynarodowej rozgrywki na szachownicy zwanej Wojną Siedmioletnią było przemianowanie fortu na Castle Graves, a miejscowości na Placentia.
Po obejściu wzgórza oraz jednej z redut obronnych kierujemy się w dół, do miejsca prowadzenia prac wykopaliskowych. Zanim jednak docieramy w miejsce robót archeologów udajemy się na krótki spacer wzdłuż mijanego jeziora. Dominika nawet znajduje kilka malin!
Odkryte ślady działalności zarówno wspomnianych wcześniej, zwaśnionych narodów, jak i Indian i Basków odkryto u podnóża fortecznego wzgórza. Aby nadać miejscu nieco charakteru, ustawiono również palisadę na wzór tej sprzed wieków. Niemniej bardziej naszą uwagę przykuwa podnoszony most, swoim rozmiarem przyćmiewający całą zabudowę miasteczka. Konstrukcja kojarzy mi się z podobną tego typu, pod którą przepływałem w Amsterdamie.
Pomimo informacji odczytanej z mapy, że będziemy musieli przejechać dłuższy odcinek po nieutwardzonej nawierzchni, decudujemy się zobaczyć katarakty. Enigmatyczny opis w przewodniku informuje tylko o ich istnieniu, ale nie wnosi niczego poza tym. Jedziemy „w ciemno”. Po sprawdzeniu stanu kiwanowego zawieszenia w końcu osiągamy wysokość tablicy „Cataracts Provincional Park”. Po wyłączeniu silnika mamy wrażenie, że wiatr bardzo się wzmógł, ale nie widać tego po kołysaniu drzew. Po chwili dociera do nas, że łoskot powoduje woda. Z mostku obserwujemy potoki brązowej wody spadające z wysoka i podnoszące chmurę wodnego pyłu. Krótki szlak po śliskich, dewnianych kładkach prowadzi w dół, aż do podnóża najwyższego wodospadu. Jesteśmy zauroczeni, tym bardziej, że taka atrakcja trafia nam się całkiem nieoczekiwanie. Gdy docieramy na górę, ze zdumieniem obserwujemy… kolejny dopływ, który zrzuca swe wody wprost w kipiel, łączącą się z poprzednio przez nas widzianą. Grzmoty ustają dopiero po odjechaniu kilkudziesięciu metrów – w stronę stolicy prowincji.
Nie mamy planu, gdzie spać, ale wiemy dokąd jedziemy – do St. John’s. Ponieważ, jak głosi porzekadło „statkowi, który nie wie dokąd zmierza, nie sprzyja żaden wiatr” podejmujemy decyzję spędzenia nocy na Cape Spear – najbardziej na wschód wysuniętym przylądku kontynentu. Gdy zjeżdżamy z transkanadyjskiej „jedynki” na krętą serpentynę pnącą się w górę i w górę, przystajemy na chwilę, by przyjrzeć się miastu.
Po wielu tygodniach od Montrealu nie widzieliśmy podobnego cuda. Choć obecnie przez nas oglądane jest nieporównywalnie mniejsze, to obecność statków w środku miasta robi na nas wrażenie. Nie chodzi nam tylko o dwa wycieczkowce, ale szczególnie o te, które na szynach są remontowane lub dopiero co budowane. Po ciemku docieramy na przylądek. Pojedyncze samochody odjeżdżają w dół, ktoś czasem przyjeżdża i po chwili wraca. My szybko zasypiamy na parkingu, ciesząc się, że mamy taką możliwość.
Dzień 49
27 września
Jak to zdążyła wspomnieć Dominika, w trakcie powrotu z St. Pierre zadzieżgnęliśmy znajomość z Johnem. Przypadkowe spotkanie zaowocowało umówieniem się dzisiaj na kawę. Jako, że i on i my podróżujemy bez godzinowego, ba! dziennego planu nawet, chcącym łatwo było dopasować harmonogramy.
Pierwsze wyjście z jako tako ciepłego wnętrza samochodu powoduje zwiększoną chęć powrotu do środka. Chłodno, mgliście, co my tu robimy na tym wschodnim krańcu lokalnego świata? Wiedziony szumem fal docieram jednak nad brzeg, który choć pewnie zazwyczaj wygląda rewelacyjnie, to dzisiaj skromnie zasłoniwszy się białym prześcieradłem prezentuje raczej niewiele. Znowu w Kiwanie. Zaczynamy dzień, a z każdą porcją owsianki chmura się podnosi. Gdyby jeść w nieskończoność, to pewnie by znikła (chmura, ale owsianka pewnie też), ale po pierwsze nie mamy tylu płatków, a po drugie nie chcemy tak długo czekać. Na szczęście z końcem śniadania pułap obłoków jest zadowalający. Spacerem przemieszczamy się wzdłuż wyrzeźbionego wiatrem i falą krajobrazu obserwując, jak dookoła nas powoli wzrasta ilość osób. No tak, przecież dotarliśmy w okolice stolicy prowincji.
Nieco mniejszą atencją cieszy się fortyfikacja z czasów drugiej wojny światowej, której dwa potężne działa miały odstraszać zakusy Kriegsmarine. Wartownia i zapas amunicji, pokój-poczekalnia, wszystko aby w razie potrzeby nakarmić wroga zawartością wielkich łusek. Trzy nuty wybijają się na pierwszy plan naszych obserwacji i odwiedzeniu betenowego przyczółka. Pierwsza – pomysł armat, które mają możliwość schować się za grubym umocnieniem naprzeciwko, co czyni je niewidzialnym dla przeciwnika atakującego z wody. Druga – szybkostrzelność, a raczej „wolnostrzelność”. Każda lufa mogła plunąć zaledwie jednym wielkim pociskiem co dwie minuty. Trzecia – dłuższą refleksję poświęcamy na analizę ilości ludzkich talentów, energii, emocji i ducha, które wszystkie razem wzięły udział w krwawym boju, który ogarnął prawie cały świat. Nie potrafimy co prawda objąć całości tematu, ale wiemy, że nie dla zła ludzkość została wyposażona w taki potencjał.
Z mieszanymi uczuciami drepczemy po schodach do latarni morskiej – odrestaurowanej na wzór historycznej. Intensywność sygnału mgłowego nadawanego przez zlokalizowaną nieopodal instalację i ciągnąca pod górę rzesza ludzi mobilizują nas do odjazdu z Cape Spear. Tym razem seprentyna wiedzie nas w dół i w dół do kolejnego miejsca po drugiej stronie głęboko wciętej zatoki-portu St. John’s. Signal Hill, miejsce zarządzane przez Parks Canada jest przygotowane do przyjęcia mas, o czym świadczy wielkość asfaltowego parkingu. Mimo tego czuje się jesienny koniec sezonu, bo choć ludzi z aparatami (tak jak i my) jest więcej niż gdziekolwiek przedtem, to może jedna trzecia przestrzeni dla samochodów jest zapełniona. Korzystając z tablic informujących o ścieżkach dookoła wzgórza, obchodzimy je wzdłuż trasy. Zatrzymujemy się podziwiać wspaniałą lokalizację miasta wciśniętego w dolinę pomiedzy wzniesieniami. Do środka prowadzi przesmyk, który choć wydaje się wąski, jest półtora raza szerszy niż Kanał Panamski.
Tak jak dawna francuska stolica Nowej Funlandii – Placentia, to miasto również zostało zabezpieczone rozlokowanymi dookoła bateriami armat, a burzliwe dzieje nowożytnej historii odcisnęło trwały ślad szczególnie wokół oglądanych przez nas terenów. Co ciekawe, wejście do skalnego portu było podczas drugiej wojny światowej zamykane podczas zmroku. I to nie barierkami, a siatkami przeciw łodziom podwodnym, które w pierwszej fazie bitwy o Atlantyk były zmorą wojsk alianckich. Specyficzna praca dawała zatrudnienie kilkunastu ludziom i była bardzo czasochłonna. W St. John’s ponadto naprawiano statki zarówno floty handlowej, jak i marynarki.
Podczas zejścia do samochodu ostatnią z turystycznych tras napotykamy Johna. Potwierdzamy godzinę i miejsce spotkania, po czym śpiesznie jedziemy pod Bazylikę, bo do jej zamknięcia zostało pół godziny. Na szczęście miasto jest dość zwarte, więc mamy czas wejść do środka na cały kwadrans. Mając jeszcze godzinę do spotkania puszczamy się w labirynt ulic. W taki sposób trafiamy nawet na punkt startowy autostrady, która biegnie przez całą Kanadę aż po Vancouver. Tablica informuje, że osiem tysięcy kilometrów wiedzie przez sześć stref czasowych i dziesięć prowincji. Kolorowa, niska zabudowa najprawdopodobniej czerpała wzorce architektektoniczne z Wysp Brytyjskich.
Później spotykamy się z naszym znajomym z Wirginii, który zupełnie niespodziewanie postanawia zaprosić nas na umówioną wcześniej kawę! Rozmowy płyną nam długo i smacznie, wymieniamy się również uwagami odnośnie zwiedzonych miejsc. Mamy szczęście, bo w zeszłym roku Amerykanin był w Nowej Szkocji i dzisiaj dzieli się z nami zarówno wiedzą o regionie, jak i anegdotami ze swojego road tripu. Zegarek jednak nieubłaganie tyka i rozchodzimy się do swoich spraw – John jedzie szukać noclegu w hotelu, a my udajemy się na miejsce polecone przez Pauliene i Ricka. Nowo wyasfaltowany parking pod Quidi Vidi ma dwie zalety. Pierwsza – jest nowo wyasfaltowany. Druga – jest bardzo blisko browaru! Od dawna mieliśmy ochotę na dobre=mocno chmielowe piwo. Miły wieczór z muzyką na żywo kończy nasz dzień, a w uszach jeszcze przez kilka dni dźwięczy „Sweet Caroline” na pięć gitar.
Paweł