KwK: Nieco o podróżach w powietrzu, po wodzie i na lądzie
Dzień 52
30 września 2019
Od rana bardzo mocno wieje. Nawet wewnątrz samochodu hula wiatr. Niedomknięte przez nas szyby zapewniają dobrą wentylację, ale i wymiana powietrza jest bardzo szybka. Nie jest nam jednak zimno. „Anastasiowy” koc chroni przed chłodem i – dzięki podwinięciu pod materac – ściąganiem tylnej zasłonki. Podmuchy trzęsą Kiwanem w nocy na tyle, że półprzytomny wypełzam spod piernatów i zaciągam ręczny hamulec. Skąd nieracjonalna decyzja o uchyleniu okien wśród chłodów nowofunlandzkiej jesieni? Suszymy pranie, które nieodwirowane (bo ręczne wyciskanie) nie zdołało całkowicie wyschnąć, a przez noc leży porozkładane dookoła wnętrza. Rano jest już lepiej, ale po odseparaniu od suchej, wilgotna odzież musi jeszcze swoje przeleżeć.
Na śniadanie czeka nas kolejna owsianka. Jeszcze nam się nie nudzi, bo zręcznie żonglujemy dodawanymi składnikami, w które hojnie wyposażyła nas Madzia. Do tego ciągle zjadamy borówki zebrane w Elliston. Codziennie Dominika pieczołowicie odkaża owoce kąpielą w ekstrakcie z nasion grejfruta. Co do zarządzania prowiantem, to tylko na początku używaliśmy elektrycznego zasilania do lodówki. Bojąc się, że zapomnimy o jej odłączeniu i w ten sposób rozładujemy akumulator, kupujemy lód. Jedna torba początkowo wystarczała na 3 dni, a teraz ze względu na niższe temperatury nawet na 5. Jesteśmy zadowoleni, że jeszcze nic nie zmarnowaliśmy podczas podróży.
O spaniu na parkingach sieci wielkopowierzchniowych sklepów można by napisać osobny rozdział. Streszczę go jednak, bo o asfaltowych placach nie ma co się rozwodzić. Choć nie zapewniają pięknych widoków, poczucie prywatnej enklawy jest żadne, to przywykliśmy do nich na tyle, że z braku lepszego miejsca bywają naszym pierwszym wyborem. Są w nich również toalety, co nie jest bez znaczenia. Zauważamy, że miłośnicy caravaningu często decydują się spać w konkretnym miejscu ze względu na ciszę. Na szczęście od początku roadtripu mamy radość z głębokiego snu nawet w ruchliwych miejscach. Oczywiście wolimy podziwiać piękno świata wieczorem i o poranku, ale konsekwentnie omijamy miejsca, w których obowiązuje „no overnight parking„.
Dzisiejsza trasa wiedzie nas dookoła północno-zachodniej części Avalonu z pierwszym przystankiem w Cupids. Od początku pieszy szlak przypada nam do gustu, bo jest ładnie utrzymany i dobrze oznakowany. Choć dość płaski, to oferuje znakomite widoki. Spacer zbiega się z piękną grą świateł na wyrastającej przed nami skale, a w głęboko wciętej zatoce pod nami burzy się woda.
Przystajemy nacieszyć oczy otaczającym nas pięknem, gdy nagle słyszymy dźwięk, jakby uderzenia w wielki bęben, po czym słychać wyraźny plusk wody. Szukamy źródła. Dominika pierwsza zauważa, że coś wyraźnie pluje z jaskini.
Może to jaki smoook!? Na pewno owo fascynujące zjawisko da się wytłumaczyć naukowo – oddziaływanie fali, erozja, tunel w skale, efekt młota hydrostarycznego i inne bzdury. My jesteśmy pewni, że w podziemiach czai się ciągle żywa gadzina spod Krakowa, która upiwszy połowę wody z Wisły ciągle musi się jej pozbywać… Na szczęście my nie musimy spożywać siarki, jak podwawelski stwór, bo dookoła nas błyszczące borówki zachęcająco mrugają do nas oczętami. Jak łatwo się domyślić po nas głodomorach – zabieramy je na zwiedzanie kiwanowej kuchni.
Kolejnym punktem programu było zobaczenie wysztrandowanego SS Kyle. Od zwodowania w Wielkiej Brytanii i dziewiczego rejsu do Nowej Funlandii, statek z miejsca stał się ulubieńcem mieszkańców. Choć nie był największy, to chlubą okrył się jako najszybszy i najmocniejszy ze słynnej Reid’s Alphabet Fleet. Specjalne wzmocnienia kadłuba umożliwiły używanie go nawet jako lodołamacza! Od początku służby zapewniał pierwsze regularne połączenie promowe z Sydney w Nowej Szkocji, a wczasie wojny służył do przerzucania jednostek formowanych w Terre-Neuve do Kanady (ta wyspa większa od Polski przyłączyła się do niej w 1949 roku). W latach 60. został poważnie uszkodzony. Podczas jednej z ekspedycji myśliwskiej po foki został uwięziony w lodowym potrzasku, z którego po trzech dniach wyciąganął go dopiero inny lodołamacz. Oczekując na dalszą przyszłość, po dokonaniu prowizorycznych napraw, podczas silnego sztormu został zniesiony w miejsce dzisiejszego spoczynku. Lokalna legenda podaje, że nie było mu pisane spoczęcie na dnie, a wielu twierdzi nawet, że widziało jak duch morski prowadził statek na mieliznę. Od końca lat 60. parowiec niszczeje i zmienia właścicieli. Choć holowanie i zrobienie z niego pływającego muzeum zakończyło się fiaskiem, to jednak doczekał się odmalowania na oryginalne kolory pod koniec millenium. Tak wygląda dzisiaj.
Tuż przy miejscu, w którym zaparkowaliśmy podziwiać stalowe szczątki, ustawiono pomnik Amelii Erhart Putnam, która jako pierwsza kobieta solo przeleciała nad Atlantykiem samolotem o wdzięcznie brzmiącej nazwie „Little Red Bus”. Choć wiele samolotów startujących z Harbour Grace utracono, popularność miejsca w tej dziedzinie wpisuje się w dziedzictwo całego wschodniego wybrzeża Nowej Funlandii było szeroko wykorzystywane w początkach światowego lotnictwa. Obok statuy postawiono samolot. Jeden z wielu, jaki można oglądać w różnych miejscach na świecie. Dopiero lektura tablicy informacyjnej wyjaśniła, dlaczego akurat ta jednostka znalazła swoje miejsce na postumencie. Leciwy DC-3 przelatał 50 lat, spędzając w powietrzu 37,000 godzin. Sama konstrukcja jest uważana za kamień milowy w rozwoju dzisiejszych samolotów pasażerskich, o czym między innymi świadczy fakt, że mimo zaprzestania produkcji, są ciągle użytkowane szczególnie na północy Kanady. Rekordowe, latające autobusy zapewniają bezpieczny transport nawet przez 100,000 godzin pracy.
Z głowami pełnymi nowych informacji jedziemy dalej, mijamy świeżo wyremontowany drewniany kościół pw. Św. Józefa, w którym dowiadujemy się, że mamy wiele szczęścia być w środku, bo poza sprawowaniem Mszy Św. jest on zamknięty. Kolejna, przykra dla nas informacja, to fakt, że w ubiegłym roku historyczna kamienna katedra została sprzedana prywatnemy właścicielowi, który zamierza zmienić przeznaczenie świątyni na browar. Ze smutkiem przyjmujemy tę wiadomość, choć z podobnymi historiami zetknęliśmy się już osobiście w Wielkiej Brytanii.
Kolejno, w niewielkim Carbonear mamy okazję sfotografować stuletni budynek poczty oraz zobaczyć stocznię remontującą statki rybackie. Widząc, że już jest popołudniu, na sobotę mamy już kupione bilety na prom do Nowej Szkocji, a przed nami jeszcze wiele do zobaczenia, skracamy pętlę przejeżdżając przez miejscowości po drugiej stronie półwyspu.
Docieramy z powrotem na „jedynkę”, z której zjeżdżamy na niespełna godzinną przebieżkę w Arnold’s Cove. Oświetlana nisko wiszącym słońcem końcówka Placentia Bay robi na nas wielkie wrażenie, ale górę nad dłuższym zachwytem bierze dzisiejszy napięty grafik. Ponieważ w Clarenville, „naszą” pralnię zamykają o dwudziestej, a „bumpy” wiadro czyści już nasze ubrania, to chcemy je koniecznie dzisiaj wysuszyć! Wykonawszy przeskok autostradą na północ, jesteśmy na czas. Dzień kończymy obiadokolacją. Nie mogąc znieść zjedzenia dwóch takich samych potraw w krótkim odstępie czasu, moja żona przygotowuje kulinarne dzieło, do którego przygotowywała się cały dzień. Przedmiot tak wielkiego zainteresowania był kluczowy – czy zebrane przeze mnie grzyby, łudząco podobne do polskich maślaków, są jadalne więcej niż tylko raz. Po zdobyciu odpowiedniej ilości danych potwierdzających tę tezę, podsmażeniu ich na maśle i dodaniu tajemnego składnika (połączenie godne restauracji z „gwiazdką Michellin”) Dominika podała dzisiejsze pita-burgery. Moje wczorajsze zajmują chlubne, drugie miejsce 🙂
Dzień 53
1 października 2019
W Clarenville nie trzyma nas już nic. Jutro chcemy płynąć na Change Islands. Dzisiaj mamy tylko dwa duże zadania – przejść długi szlak w Terra Nova i dojechać na nocleg najbliżej terminalu w Farwell. Przewertowawszy ofertę parku narodowego stwierdzamy, że nie nudzą nam się przybrzeżne widoki i nie musimy się w 100% koncentrować na drogach zamkniętych w pętlę. Nie bez znaczenia jest fakt, że Rick z Pauliene przeszli najdłuższą z nich i nie zostali nią zauroczeni. Wybieramy coastal trail. Znowu jak hobbit – tam i z powrotem.
Po wjeździe na teren chroniony, zatrzymujemy się na pierwszym parkingu od południa. Automatyczne kasy biletowe nie współpracują jednak z moimi kartami płatniczymi, a brak nam wystarczającej ilości bilonu. Kontynuujemy więc podążanie trzydzieści kilometrów na północ, aż do głównej bazy parku, która w poniedziałki i wtorki jest… zamknięta. Zagadnięci pracownicy drogowi wskazują jednak pole kempingowe, własność Terra Nova National Park, jako właściwe do zakupu biletów. Rzeczywiście – wszystko się udaje. Ponadto pracownik kasy biletowej uprzejmie informuje nas, że do zmroku możemy używać wszystkich udogodnień – z prysznicami włącznie. Dziwi nas, że miejsce przygotowane na 278 pojazdów jest… puste! Prawdopodobnie jesteśmy w martwym sezonie, albo nikt nie spędza tutaj czasu w ciągu dnia. Przed nami jednak nasza dzienna porcja hikingu, więc przygotowani idziemy w drogę.
Tabliczki standardowo ostrzegają o zakazie karmienia niedźwiedzi i zachowaniu w przypadku spotkania z kojotem. Z tej drugiej najbardziej lubię określenie act big – udawaj dużego. Początkowo w naszym mniemaniu należało bardziej obawiać się czarnych „misiów”, ale nacisk na wilkopodobne zwierzęta jest dużo większy. Stanowczo nie można okazać przed nimi strachu! Po przejściu linii drzew jest bardzo cicho – jesteśmy zupełnie zasłonięci od wiatru. Liczne wiewiórki krzątają się wokoło zaczynając przygotowania do zimy. Ich charakterystyczne nawoływania towarzyszyć nam będą cały dzień. W pewnym momencie dalszą drogę odcina nam woda w zatoce, ale po krótkiej chwili dostrzegamy, że wydeptano również przejście w wysokiej trawie. Mijamy ładny, duży slip do zrzucania łodzi i docieramy nad wodospad.
Po krótkiej „sesji” z samowyzwalacza zagadujemy się z parą, która dojechała tutaj aż z Kolumbii Brytyjskiej. Również przebyli Labrador tą samą trasą, z tą różnicą, że z napędem 4×4. Bez stresu na długich żwirowych odcinkach. Zauważamy nawet, że byliśmy nawet w tym samym miejscu, w tym samym czasie w Blanc Sablon. Gdy my wybraliśmy przeczekanie Doriana w okolicy, oni przejechali całą pętlę (1700km) z powrotem! Co ciekawe, dotarli do zrekonstruowanej bazy wikingów w L’Anse-aux-Meadows w ten sam dzień co my. Przed pożegnaniem się polecają nam jeszcze zobaczyć Fogo Island, na którą również pływa prom z Farwell. Zostajemy jednak przy swoim – ostoja kuca szetlanckiego jest naszym priorytetem na Change Island.
Nasz szlak kończy się w… głównej bazie parku, w której byliśmy na początku. Znalazłszy krótką pętlę rozwijamy swój szlak o kolejny kilometr i wracamy po swoich śladach nie mogąc nacieszyć się zbrązowiałymi paprociami, szarozielonkawymi porostami i czerwonymi liśćmi borówek.
Tym razem nie zagłębiamy się w odnogę do wodospadu, ale schodzimy na brzeg pooglądać cuda pozostawione przez wodę i mewy. Mijamy tą samą rampę dla miłośników sportów wodnych i… nie możemy się nadziwić, że woda opadła na tyle, że możliwe jest przejście przerwanego wcześniej szlaku po kamiennej plaży.
Tylko jeden samochód pojawia się podczas przygotowywania posiłku. Korzystając z bazy kempingowej uzupełniamy również zapasy wody i kilkakrotnie jesteśmy opłukani przez intensywne, przelotne deszcze. Kolejny raz ze zdziwieniem i radością stwierdzamy, że mamy szczęście trafiać w okna pogodowe tej jesieni.
Nie mogąc się dogadać, co do celu dzisiejszego przejazdu, po prostu ruszamy w kierunku Gander, a później dalej na północ, po drodze, co do której jesteśmy jednomyślni. W końcu wspólnie wybieramy samo Farwell na poszukiwania noclegu. Jest ciemno, ale czujemy się nieco pewniej jadąc w ciągu jako ostatni z czterech samochodów. Choć iOverlander nie mówi nic o dostępności dzikiej bazy noclegowej, to rozwiązanie znajduje nas samo. Opatrzność czuwa nad nami i w momencie, gdy stoimy przy zamkniętej budce biletowej nie wiedząc, czy jechać dalej, czy wracać, zatrzymuje się przy nas samochód. Pracownik przepraw promowych cofnął się specjalnie widząc naszą niemoc i zaproponował spędzenie noclegu na samym końcu nabrzeża – na parkingu przy poczekalni. Do dyspozycji mamy ciepłe łazienki i bezpieczne miejsce do rana!
Paweł