KwK: Przemierzyć wyspę na wskroś

/ 6 października, 2019/ Kanada/ 0 comments

Dzień 54

2 października 2019

Nocleg tak blisko odprawy promowej pozwolił nam wylegiwać się nieco dłużej. Niespiesznie przygotowaliśmy się do długiego dnia na Change Island. Przy zakupie biletów Paweł dopytał się o możliwe godziny powrotu. Okazało się, że o tej, na której najbardziej mi zależało, żaden statek nie kursuje. Nie mając wyboru zaakceptowaliśmy dłuższą rozłąkę z Kiwanem. Prócz nas niewielu było chętnych do przeprawy. Zostaliśmy poinformowani, że trzymając się charakterystycznej ciężarówki wiozącej drewno na pewno trafimy na miejsce. Ostatnie chwile przed wypłynięciem przesiedzieliśmy w poczekalni, a nie samochodzie, ponieważ była ogrzewana. Tuż przed opuszczeniem budynku znaleźliśmy plakat promujący rezerwat Konika Nowofunlandzkiego. Obwieszczał on, że można tam dostać się prosto z promu, pokonując jedyne… 8,5 kilometra! Tu zauważyliśmy nasze drobne niedopatrzenie odnośnie tej „malutkiej wysepki”. Długość 12km i mniejsza szerokość tworzy faktycznie nieduży obszar, ale nie jeśli chce się go przemierzyć pieszo w ciągu 5 godzin! Może ktoś zlituje się nad nami i choć kawałek podwiezie?

Okazało się, że ze statku na naszym przystanku wysiadła jeszcze tylko jedna para, osobny kierowca i pan ze wspomnianej wcześniej ciężarówki. Chyba wybraliśmy się w mało popularne miejsce! W takich warunkach autostop może nas bardziej zawieść niż zawieźć 😉 Nie poddaliśmy się jednak i rozpoczęliśmy marszobieg w stronę upragnionych kopytnych. Po chwili minęło nas dostrzeżone wcześniej małżeństwo. Po kilku metrach wrzucili „wsteczny” i… zatrzymali się tuż obok, z pytaniem, czy nie chcemy do nich dołączyć! Z radością odparliśmy, że jak najbardziej i tak rozpoczęła się sympatyczna przejażdżka z Dwightem i jego żoną. Opowiedzieli nam o sobie, o swojej pracy (oboje trudnią się rybołówstwem, kobieta wróciła do fachu po odchowaniu trójki dzieci) i o wyspie. Podobno Change Islands zamieszkuje tylko 200 osób, trochę kaczek i od niedawna karibu. Oryginalnie na tych ziemiach nie było żadnych rogaczy, ale podczas zimy zwierzęta te przewędrowały po lodzie dwie mile z sąsiedniej Fogo Island, choć nikt nie wie, dlaczego. Z powodu nieurodzaju gatunkowego i liczebnego, tak popularne w Kanadzie polowania kopytne tu są zabronione, czasami tylko ktoś połakomi się na tłustego ptaka.

Na tych różnorodnych rozważaniach minęła nam droga do hodowli, której właścicielem okazał się kuzyn naszego kierowcy. Dobrodzieje zagadnięci, co jeszcze warto zobaczyć na wyspie, zadecydowali nas tu nie zostawiać, a zawieźć na sam koniec do miasteczka, tam polecili szlak pieszy i zaopatrując w karteczkę z numerem telefonu („gdybyście potrzebowali podwózki z powrotem na prom, to dzwońcie!”) pożegnali serdecznie.

Squid Jiggers Trail na północnym krańcu, o którym w zasadzie nic nie wiedzieliśmy, urzekł nas surowością krajobrazów i bogactwem widoków. Czasami z wysokiej skały wpatrywaliśmy się w bezkres oceanu, innym razem otaczały nas pożółkłe trawy i niewysokie iglaki. W pewnym momencie usłyszeliśmy potężny łoskot, którego źródłem była olbrzmia masa wody rozbijająca się o skałę.

Przy końcu pętli napotkaliśmy człowieka w roboczym uniformie i w kaloszach na nogach. Ostrzegł nas, że będziemy musieli wracać tak, jak przyszliśmy, ponieważ przypływ uniemożliwia pokonanie ostatniego odcinka. On przemierzył go brodząc do połowy łydek! Postanowiliśmy dostać się tak daleko, jak to możliwe, a możliwe było tylko około 200m. Zatrzymaliśmy się więc w tym punkcie, by nie ryzykować zalaniem butów. Chwilę wpatrywaliśmy się w kolejne, wdzierające się fale, ale po minucie spostrzegłam, że nie stoję już na ścieżce, a w powiększającym się jeziorku! Na szczęście wciąż suchą stopą uciekliśmy na wyżej położoną drogę i po swoich śladach dotarliśmy do miasteczka. Później doczytaliśmy, że trail wiódł w rzeczywistości po terenach wyspy Diamond, połączonej z Change mostem. Faktycznie, w obie strony przekraczaliśmy wodę!

Niewielka osada charakteryzowała się wybudowanymi na palach, nad powierzchnią wody, niewielkimi budynkami. Bardzo spodobała mi się ta aranżacja terenu i za każdym zakrętem przystawałam, by uchwycić kolejny widoczek. Po ukończeniu około 6 kilometrów wyszliśmy na szeroki asfalt prowadzący do koników.

Szybkie obliczenia powiedziały, że musimy przedreptać tylko dwa kolejne kilometry do celu. Pewnie tak było, ale w linii prostej, więc w rzeczywistości nogi musiały nas zanieść kawałek dalej. W końcu zobaczyliśmy w oddali dach, który po chwili wydał się jedynie fatamorganą, ponieważ nagle znikł nam z oczu. Niepewni swoich przywidzeń co raz mniej ochoczo człapaliśmy na przód, ale na szczęście to jeden z wielu meandrów drogi przysłonił nam budynek. W miarę zbliżania się do obiektu utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że wszystkie widziane rano samochody odjechały, więc prawdopodobnie będziemy jedynymi istotami ludzkimi na terenie. Nie ma tego złego, przyszliśmy tu bardziej w odwiedziny do koni, a te stadnie pasły się za parkanem. Ich gabaryty potwierdziły nam, że to są kuce, nie mniej z zachwytem i zaciekawieniem obserwowaliśmy ich wypas. Dwa stworzenia nawet ośmieliły się podejść i dać pogłaskać po długiej grzywie. Cyknęłam fotkę do portfolio każdej z modelek i czas było wracać na prom.

Przed nami było jeszcze 8,5km, kilka więcej w nogach i pozostałe dwie i pół godziny. Ale my przecież damy radę, więc wyciągając kończyny najdalej jak się da pomknęliśmy tam, skąd przyjechaliśmy. Nasza nawigacja terenowa określiła średnie osiągi jako 6,5-7km/h, co dawało duże szanse zdążyć na pokład. Tak nam dobrze (się) szło, że zedycowaliśmy nawet o krótkim postoju na sałatkę. Smakowała ogromnie, skończyła się w mgnieniu oka/szczęki i trzeba było zmierzać dalej. 45 minut przed planowanym startem na stały ląd już odpoczywaliśmy w wygodnej poczekalni. Próbowałam porozciągać zmęczone mięśnie po ponad 20km szybkiej wędrówki, ale po każdej próbie stwierdzałam, że ja jednak wolę posiedzieć!

Nasze pływadło prawie o czasie opuściło rampę załadowczą i bez następnych przygód wróciliśmy do wiernie czekającego Kiwana. Co ciekawe, za przeprawę promową uiszcza się opłatę tylko raz, co ułatwia i przyspiesza procesy biurowe. Droga powrotna jest „za darmo”. Prędko odpaliliśmy naszą maszynę, by jeszcze zdążyć odwiedzić jak zwykle enigmatycznie wspomnianą w przewodniku farmę borówek w miejscowości Campbellton. Dobrze, że na internetowym profilu doczytałam o zmianie godzin otwaricia, bo dzięki temu udało nam się zdążyć. Uprawa, w której pokładaliśmy ogromną ciekawość, w rzeczywistości nie zachwyciła nas, w zasadzie skorzystaliśmy tylko z oferty sklepiku uzupełniając lodówkę o jeden produkt.

Ponieważ tym razem poszło nam szybciej, niż zakładaliśmy, a do zachodu słońca jeszcze zostało trochę czasu, ruszyliśmy do kolejnego punktu na trasie – Botwood. Wyczytałam, że miasteczko obfituje w światowej klasy murale o tematyce historycznej obejmującej czas od założenia osady, aż po dzień dzisiejszy. Zaskoczyło nas, że tak wiele budynków ma obraz na jednej ze ścian. Przenikliwy wiatr zadecydował, że oglądaliśmy wystawę z wnętrza samochodu, a zdjęcia robiliśmy przez uchylone okno, ale i tak malunki spotkały się z naszym uznaniem.

Wciąż rozświetlone niebo skierowało nas jeszcze kawałek dalej, do Bishop’s Falls. Tym razem zaznaczyłym, że jest tu COŚ wyjątkowego do obejrzenia, ale nie mogliśmy do końca zrozumieć, co. Na miejscu okazało, się że jest to dawny most kolejowy, opisany jako dłuższy od RMS Titanic, ale co autor miał na myśli, nie wiemy. Znów szybkie zdjęcie i ruszyliśmy na poszukiwania muzeum łodzi latających, o którego istnieniu wiedzieliśmy, ale tym razem bez konkretnej lokalizacji. Wyjaśniło się, że minęliśmy je w Botwood. Wciąż mieliśmy tam niedaleko, ale ponieważ po sezonie konieczne było umówienie się na wizytę, nasza wycieczka stała pod dużym znakiem zapytania. Postanowiliśmy zaryzykować nocleg na postoju ciężarówek i poczekać na jutrzejsze, poranne decyzje w tej sprawie.

Dzień 55

3 października 2019

Kolejna mroźna pobudka skierowała nas na kawę do Tim Horton’s. Skusiły nas nawet prezentowane ciastka, więc pobyt w fast-foodzie nieco nam się przedłużył, ale w międzyczasie skorzystaliśmy z otwartego łącza internetowego, by wymienić kolejną porcję danych na linii my-świat. Jednym z rezultatów była rezygnacja z wizyty w muzeum, ponieważ najwcześniej dopiero jutro mielibyśmy tę możliwość, a i tak nie było to pewne. Dzień jednak nie był stracony, bo na trasie miałam zaznaczone kilka innych atrakcji.

Godzinę później zaparkowaliśmy w Grand Falls-Windsor na małym, żwirowym placu przy tabliczce Corduroy Brook Nature Trail. Początkowo obrana ścieżka nas nie zachwyciła, ale po zmianie kierunku na przeciwny trafiliśmy na malowniczą kładkę wybudowaną nad rozległymi mokradłami. Tablice opisywały zamieszkujące tu gatunki ptactwa i gryzoni.

Tym razem przyznałam rację naszemu przewodnikowi, który twierdził, że można odbyć spacer między 3,5, a 10km długi. Ścieżki były tak kręte i przenikające się, że trudno było trafić na jeden szlak i trzymać się go od początku do końca. Nas z gąszczu alejek wypędziła dopiero ciemna chmura i pierwsze krople deszczu. W drodze do samochodu odnaleźliśmy jeszcze studnię w starym stylu, wybudowaną przy strumieniu. Ostatecznie zagrożenie opadami przeszło bokiem, ale przynajmniej mieliśmy przyjemność podziwiać przepiękną grę świateł nad łąką otoczoną lasem.

Obiecaliśmy sobie, że po wczorajszej dawce sportu dzisiaj damy trochę wytchnienia nogom, więc następnym postojem był… szlak pieszy w malownicznych okolicznościach w Springdale. Znów drewniana kładka i mnóstwo przyrody dookoła – szczególnie kaczek, ale takie widoki chyba nigdy się nie nudzą! Tym razem trasa skończyła się szybciej, niż przewidywaliśmy, a parking przeznaczyliśmy jeszcze na kulinarne wariacje.

Nasza aplikacja nie polecała żadnej atrakcyjnej lokalizacji na nocleg w najbliższej okolicy, więc aby zdobywać kolejne kilometry w stronę sobotniego promu postanowiliśmy przenieść się dalej. Szperając wśród licznych ikonek w koncu trafiłam na opis, który przykuł moją uwagę. Powiedziałam do Pawła coś w stylu: „Oooo! Ale znalazłam! Ale, no nie wiem, myślisz, że to tak?”. Emocje wywołało umieszczone przez prywatną osobę zaproszenie na parking przed jej domem. Nie byłoby w tym może nic nazdwyczajnego, gdyby nie dodatkowa wzmianka o możliwości wzięcia ciepłego prysznica, zrobienia prania i… poczęstunku piwem! Takie okazje przecież się nie zdarzają, ale co nam szkodzi to sprawdzić? Nie od razu trafiliśmy na właściwą ulicę, ale z niewielkim objazdem nareszcie ustawiliśmy się przed właściwym numerem. Dostrzegliśmy na podjeździe inny, podobny gabarytowo samochód do naszego. Cóż, pewnie ktoś nas ubiegł… ale że wehikuł nie wyglądał na przerobiony na mieszkalny, postanowiliśmy i tak zapukać do drzwi. Powitał nas radośnie golden retriwer i jego właściciel (w tej właśnie kolejności), a chwilę później tata właściciela. Od razu zostaliśmy oprowadzeni po domu, byśmy wiedzieli, jak trafić do łazienki i gdzie znajduje się pralka, z zapewnieniem, że możemy korzystać ile chcemy i kiedy chcemy! Nawet zostaliśmy przeproszeni, że nie ma wolnego pokoju, którym można by się z nami podzielić. Choć bardzo nie chcieliśmy nadużywać gościnności, wkrótce przepijaliśmy domową pizzę (przygotowaną przez mamę) piwem z lodówki…

Tematy nasuwały się jeden po drugim, po jakimś czasie dołączyła do nas jeszcze dziewczyna Nolana – Ashley i w szóstkę tworzyliśmy harmider urozmaicany dźwiękami płynącymi z telewizora wyświetlającego mecz hokeja. Dowiedzieliśmy się mnóstwo nowych rzeczy. W miejscowości, w której narodził się nasz gospodarz, która jest oddalona od pozostałych, zaludnionych terenów Nowej Funlandii o dwie godziny drogi, ludzie mówią angielskim niezrozumiałym dla nikogo poza nimi. Czyli jednak to, co uznaliśmy za mit, okazało się prawdą! Druga ciekawostka dotyczyła polowań. Od początku października widzieliśmy całe masy ludzi ubranych w stroje maskujące z przewieszonymi przez ramię strzelbami zmierzających na quadach w stronę lasu. Pozornie nieuporządkowany proceder jest regulowany ilością wydawanych pozwoleń na sztukę zwierzyny. Ponadto zdobycz należy do myśliwego, nie ma konieczności oddania jej do kontroli sanitarnej, a mięso z jelenia i łosia wypełnia większość lodówek i zamrażalników Newfees. Na nasze szeroko otwarte ze zdumienia oczy został nam ofiarowany słoik przygotowanej już do spożycia dziczyzny. My odwdzięczyliśmy się opowieściami o nie występujących w Kanadzie dzikach, naszymi naklejkami i zdjęciem z karaibskiego etapu podróży.

Historia za historią, czas nam było uciekać do spania. Kolejnego dnia będziemy musieli przebyć pozostałą trasę do Port-aux-Basque, by w sobotę nie spóźnić się na poranny prom!

Dominika

Share this Post

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*
*