Retro: W tę i w tę na pasie ziemi niczyjej
Wczesną porą, po śniadaniu Daniel pomógł nam dostać się na autobus jadący bezpośrednio na granicę do miejscowości Peñas Blancas. Wpakowaliśmy się w jego samochód i z głowami pełnymi otrzymanych wskazówek ruszyliśmy w drogę. Na dworcu w Alajueli bez problemu kupiliśmy bilety, pozostało nam jedynie czekać na właściwe połączenie. Ludzi wokół nas to przybywało, to ubywało, jednak właściwy nam pojazd długo nie pojawiał się. Czy przegapiliśmy moment? Na wszelki wypadek przenieśliśmy się z krzesełek wewnątrz budynku na przystanek. Tu znowu spędziliśmy długie minuty pełne nerwowego wyglądania. Nareszcie atobus podjechał, zajęliśmy miejsca i rozpoczęliśmy kilkugodzinną przeprawę przez pół Kostaryki.
Poruszenie wokół nas i zbieranie manatków oznaczało jedno: dojechaliśmy na miejsce. Wraz z pozostałymi pasażerami wysypaliśmy się przed jakimś budynkiem i porwani falą ustawiliśmy się w jednej z kolejek. Wkrótce znaleźliśmy się przed jednym z okienek i naszym słabym hiszpańskim oraz kiepskim angielskim urzędniczki załatwiliśmy okazanie paszportów, coś-tam zostało wbite, ok, to idziemy dalej. Po minięciu ciągu ciężarówek znaleźliśmy się przed policyjną budką. Uśmiechnięty policjant przejrzał nasze dokumenty i… odesłał nas tam, skąd przyszliśmy. My kręcąc głowami próbowaliśmy wytłumaczyć, że nie, że my właśnie tam byliśmy i mamy, o tu, pieczątki. Mężczyzna cierpliwie trwa przy swoim i nie rozumiejąc się do końca nie wygraliśmy batalii słownej. No nic, pójdziemy jeszcze raz do okienka. Tam bardziej skoncentrowaliśmy się na rozmowie i po chwili udało się! Konieczne jest jeszcze uiszczenie opłaty wyjazdowej! Zdobyliśmy odpowieni kwitek i dumni wróciliśmy z nim do oficera. Ten już zaaprobował zestaw papierków i puścił nas dalej. Po kolejnych metrach dotarliśmy do białego namiotu, w którym siedział kolejny oficjel w czymś przypominającym ankietę. Tu poszło łatwiej, okazało się, że to osoba odpowiedzialna na odprawy higieniczno-sanitarne. Widocznie wygladaliśmy wystarczająco sterylnie, ponieważ szybko przeszliśmy dalej. Trafiliśmy w ludzkie kłębowisko oferujące owoce, napoje, przekąski, kupony na loterię i wymianę walut. Niezainteresowani żadną z usług przedarliśmy się do kolejnego budynku. Tym razem była to posterunek nikaraguański. Umundurowane persony za okienkiem bacznie przyglądały się każdemu przybyszowi. Znów zawołano od nas pieniądze, zapłaciliśmy kolejne dolary i ustawiliśmy się w jeszcze jednym ogonku, tym razem do kontroli bagażowej. Szczególnej inspecji (i prawdopodobnie odpowiednim opłatom) podlegają drony, o posiadanie których zostaliśmy zagadnięci. Nie mamy jednak „fruwadła”, a ponadto zawartość plecaków nie wzbudziła zastrzeżeń i oto znaleźliśmy na ziemi Nicosów! Kolejną ważną sprawą do załatwienia było zdobycie lokalnej gotówki. Ostrzeżeni przed oszustami na granicy szukaliśmy oficjanego banku, a ten znajdował się w budynku przyległym do biura paszportowego. Ze względu na wyjątkowo ciasną przestrzeń wewnątrz, ja zostałam przed wejściem, a Paweł poszedł załatwić sprawę. Z „pakietem wjazdowym” udaliśmy się w kierunku najbliższego autobusu i szczęśliwie okazało się, że jedzie bezpośrednio do interesującej nas miejscowości – Masaya. Szybko przestrzeń wypełniła się miejscowymi i ruszyliśmy.
Kilka rzeczy charakterystycznych dla Nikaragui, a innych od Kostaryki, dostrzegliśmy już w drodze. W pierwszym odwiedzonym przez nas kraju, choć nasza uroda odbiega od miejscowej, to społeczeństwo jest na tyle zróżnicowane, że miałam wrażenie „wtopienia” się w tłum. Rozpiętość kolorów włosów, natężenia barwy skóry i stylu ubierania się nie odbiega od krajów znanych nam dotychczas. W Nikaragui mieszkańcy wyglądają podobnie do siebie, rzucaliśmy się na ich tle w oczy i pozostali pasażerowie przyglądali nam się z zaciekawieniem, często życzliwie zagadywali lub uśmiechali się. Druga sprawa dotyczy sprzedawców, którzy na każdym postoju tłumnie wsiadają na pokład autobusu zachęcając do kupienia kanapek, ciastek, owoców, napojów, po czym wysiadają na kolejnej stacji. Kolejna zmienna – naganiacze z autobusów – prócz kierowcy jedzie jeden lub dwóch pomocników, którzy przy każdym przystanku wykrzykują kierunek podróży („Masaya, Masaya, Masaya!”) i machają ręką zachęcając do wejścia. Gdy ktoś się zdecyduje, często autobus nawet się do końca nie zatrzymuje na poboczu, tylko zwalnia, a naganiacze „wciągają” chętnego do środka i jazda trwa dalej. Inny, mniej pozytywny punkt dotyczy śmieci. Powszechnym zwyczajem jest wyrzucanie ich za okno, prosto na ulicę. Nikogo to nie dziwi i nikt nie robi inaczej. Zjadłeś kanapkę? Papierek wyfruwa. Skończyłeś napój? W ślad za papierkiem leci folia ze słomką. Do tego dochodzi wzajemne poklepywanie i poszturchiwanie na dzień dobry, do widzenia i przy każdej innej okazji.
Liczne przystanki po drodze, stan dróg oraz wiekowość pojazdu złożyły się na to, że wysiedliśmy dopiero po zmroku. Na najbliższej stacji paliw spytaliśmy o najbliszy, tani hostel i znajdując się w niewielkiej od niego odległości udaliśmy do Hostal San Juan. Faktycznie za niewysoką cenę zostaliśmy ulokowani w pokoju współdzielonym, a że byliśmy jedynimi klientami, to wszystkie sześć łóżek i łazienkę mieliśmy do własnej dyspozycji.
Kolację zjedliśmy w jedynym otwartym w okolicy barze, oferującym kuchnię salwadorską. Danie przypominające jedną z licznych, światowych wersji pierogów, o nazwie pupusas, bardzo nam posmakowało. Cena była równie satysfakcjonująca, więc zadowoleni z dobrych początków udaliśmy się na spoczynek. Rano, śniadania zaserwowano nam w innym, niedaleko położonym lokalu. I tym razem najedliśmy się do syta, więc po powrocie do hostelu, dosuszeniu ręcznie zrobionego prania, kilku rozmowach telefonicznych i zarezerwowaniu kolejnego noclegu byliśmy gotowi jechać dalej. Intensywny plan zwiedzania zakładał wizytę na czynnym wulkanie Masaya. Kolejny pokój znajdował się nieopodal parku narodowego. Nawigacja pokazała, że na piechotę mamy do przybycia niecałe 5km, więc uznaliśmy, że to dobra odległość na spacer. Poruszaliśmy się głównie pustymi, niewielkimi uliczkami. Czasami tylko minął nas wózek zaprzężony w konia, który to pojazd szybko wpisał się w typowy krajobraz Nikaragui.
Skąpani w żarze lejącym się z nieba, po około godzinie dotarliśmy do poszukiwanej bramy. Tu powitała nas szeroko uśmiechnięta kobieta, która wypuściła nas do środka i z przepraszającym uśmiechem poinformowała, że pokój nie jest gotowy, ale możemy zaczekać w holu. Zupełnie nam to nie przeszkadzało, bowiem znaleźliśmy się w niewielkim, prywatnym muzeum. Otaczały nas wielkoformatowe malowidła na ścianach ukazujące sceny z historii okolicy. W gablotach umieszczono wycinki z gazet, zdjęcia i rekwizyty dokładniej przedstawiające miejscowe życie na przestrzeni wieków. Ogromnym zaskoczeniem był banknot w szafce z nominałami ze wszystkich stron świata – na jednej z półek leżało 500 marek polskich z roku 1919! Urzeczeni zbiorami wkrótce zostaliśmy zaprowadzeni do pokoju. Skromny, lecz bardzo przytulny również mieścił liczne malunki, na ścianach zewnętrznych i w łazience. Bardzo również spodobało mi się obudowane drzewo przy przestrzeni prysznicowej, podlewane wodą z umywalki!
Od gospodyni dowiedzieliśmy się, jak dostać się na wulkan. Było to możliwe jeszcze tego samego wieczoru, więc po przebraniu się w stroje sportowe ruszyliśmy na przystanek. Tu złapaliśmy autobus, który wysadził nas przed bramą. Szczęśliwie byliśmy pierwsi w kolejce oczekującej na wieczorną turę zwiedzania, dzięki czemu mieliśmy pewność, że załapiemy się na wycieczkę. Sympatyczni pracownicy parku narodowego zorganizowali nam busik z kierowcą, który miał się nami zaopiekować w dalszej wyprawie.
Po chwili oczekiwania bramy otworzyły się i ruszyliśmy w stronę muzeum gromadzącego zbiory dotyczące fauny, flory i geologii miejsca. Z zainteresowaniem prześledziliśmy chyba wszystkie tablice, przez co nie zdążyliśmy na zachód słońca nad kraterem. Nie była to wielka strata, bowiem prawdziwy spektakl rozpoczynał się dopiero po zachodzie. Ustawiliśmy się na krawędzi nad czeluścią i wlepiliśmy wzrok z gęste kłęby dymu wydobywającego się z kipiącej w dole lawy. Opary były tak gęste, że „zupa” w dole była praktycznie niewidoczna. Zamiast tego zachwycaliśmy się więc ukształtowaniem ścian skalnych oraz niezwykłym przystosowaniem jednego gatunku papug, które wybrały sobie to siarkowe środowisko za dom! Zielone ptaki wesoło harcowały wśród gryzących w oczy wyziewów. Ciemność potęgowała się z każdą minutą, a dzięki niej co raz wyraźniej widzieliśmy rozpalone, płynne wnętrze wulkanu. Przenikające się odcienie żółci, różu i czerwieni tworzyły kompozycję wyjątkową i niezwykłą. Mieliśmy świadomość upływających minut – wszystkie przewodniki mówiły o ograniczonym czasie na górze, więc na chwilę przenieśliśmy się na inne wzniesienie, by podziwiać światła otaczających nas miejscowości. Jeden ze strażników opowiedział nam, co widzimy w oddali. Nie obyło się również bez spotkania rodaków, którzy na stałe mieszkają w Stanach Zjednoczonych. Sympatyczna rozmowa umilała nam czas oczekiwania na wolne miejsce przy murku oddzielającym obserwatorów od ścian bulgoczącego kotła.
Ze względu na mniejszą niż zazwyczaj liczbę turystów udało nam się być ponad godzinę nad kraterem, zanim kierowca zawołał nas z powrotem. Zrobiliśmy setki zdjęć, lecz żadne z nich nie uchwyciło w pełni uroku miejsca. Urzeczeni widokami bez problemów wróciliśmy do Nindirí, gdzie mieliśmy nocleg. Na miejscu poznaliśmy gospodarza – Jesusa, którego zastaliśmy przy sztaludze. Chwilę porozmawialiśmy i, doceniając artyzm obrazów, zagadnęliśmy o możliwość stworzenia dla nas kilku malunków – kartek pocztowych. Chcieliśmy je odebrać w drodze powrotnej z kolejnych wojaży. Malarz przystał na propozycję, po czym rozrysował nam mapkę poruszania się po Nikaragui z uwzględnieniem zaplanowanych przez nas postojów. W międzyczasie poznaliśmy córkę Xochilt i Jesusa – Arianę. Cała rodzina była ogromnie sympatyczna, a ciepło i życzliwość biła z każdego ich słowa i gestu. Aż szkoda było kolejnego dnia opuszczać te gościnne progi, ale, witaj przygodo! Czekało nas jeszcze wiele niespodzianek w tym ciekawym kraju.
Dominika