Retro: Kajakiem w kraterze wulkanu
Kiedy wstajemy rano, Jesusa i Ariany już nie ma. Tata jest w pracy w stołecznej Managui, a córka w szkole. Krzątająca się pod domu Xochilt ciągle jest pogodna. Widzimy ją z uśmiechem konkretnie zabarwionym w zależności od sytuacji. Pogodna twarz okraszona jest cierpliwością, gdy dukam coś po hiszpańsku, wyrozumiałość zdobi ją, kiedy niechcący wchodzę pod nogi chaotycznie przygotowując śniadanie. Czujemy się dobrze i bardzo swojsko. W półmroku spowijającym główny hall mieszkania, a chroniącym przed wzrastającą z kwadransa na kwadrans temperaturą, jemy śniadanie. Spakowanie małych plecaków zajmuje nam chwilę.
Mapka od Jesusa, narysowana bardzo klarownie, nie pozostawia żadnych wątpliwości co do koniecznego przystanku na rynku w Masaya. Pod sklepem Palí (należąca do amerykańskiego Walmartu, tania sieciówka) czekamy na właściwy autobus. Pomocnik kierowcy vel naganiacz już z daleka krzyczy do nas „Granada, Masaya, Granada, Masaya, Masaya!” i zachęcająco, czy nawet bardziej – rozkazująco, macha ręką. Nie pamiętam już, czy to z powodu jego perswazji, czy twierdzącej odpowiedzi na pytanie o pożądanym przez nas kierunku, po chwili znajdujemy się w środku. Kilkunastoosobowy mikrobus jedzie z otwartymi drzwiami, a mężczyzna, który wciąga nas do wnętrza, stoi na schodku. Pod jego stopami – w żwawym tempie – do tyłu przesuwa się asfalt. W Nikaragui zazwyczaj takie pojazdy jak nasz, obsługują trasy szybciej, co wiąże się z wyższą opłatą. Po minięciu Masai, na ekranie telefonu Dominiki obserwuję, jak z każdą minutą oddalamy się od miasta. Za chwilę bedziemy trawersować drogę dojazdową do Laguna de Apoyo! Zagaduję pomocnika, że chcemy wysiąść. Bez problemu, charakterystycznie gwiżdżąc na kierowcę, spełnia naszą prośbę. My już jesteśmy z powrotem na drodze, już noga naszego naganiacza odrywa się od podłoża, gdy przypominam sobie, że nie dostałem reszty z zapłaconej sumy. Moje Kali-jeść-pytanie „a mi vuelta?” trafia jednak do chłopaka, który z beznamiętnym wyrazem twarzy wydaje mi połowę tego co chwilę wcześniej ode mnie przyjął. Z niejasnym poczuciem, że sytuacja ta nie była przypadkowa, stoimy w skwarze nie wiedząc, jak dostać się do naszego miejsca docelowego.
Na skrzyżowaniu drogi Masaya-Granada i naszej stoi samochód. Kierowca widząc nasze niemałe zakłopotanie proponuje przejazd taksówką prosto do naszego hostelu. Czy to rzeczywiście „taryfa”? Z dystansem reagujemy na nagabywanie, a w końcu ulegamy namowom. Oczekiwana cena nie jest wygórowana, a do naszego pokoiku rzeczywiście jest daleko. Wciąż sprawdzając na ekranie, czy podążamy we właściwym kierunku, obserwujemy mijane widoki. Te są urzekające, bo droga wiedzie po krawędzie wielkiego krateru, wewnątrz którego utworzyło się jezioro. Chłodne, czyste wnętrze pojazdu umila nam kolejne kilometry, a nam niejasny niepokój odchodzi. Jesteśmy na miejscu!
W recepcji zostajemy poinformowani, że rezerwacja przez internet została dokonana pomyślnie i zostajemy poprowadzeni do najtańszej w rejonie opcji noclegowej – do namiotu. I to nie zwyczajnego, a przypominającego wyglądem łóżko z baldachimem. Nasze plecaki wkładamy do zamykanych na kłódkę, ażurowych, metalowych szafek przy wezgłowiu i czym prędzej idziemy po schodach w dół, w stronę plaży. Do naszej dyspozycji są kajaki, z czego skrzętnie korzystamy. Na okolonym stromymi ścianami jeziorku zaskakuje nas wysokość fali, która co chwilę zalewa nasze dwa niewielkie pływadła. Szpiczaste grzywki podrzucają dzioby w górę, aby pochwili miotnąć nimi w dół. Czując niestabilność konstrukcji naszych morskich rumaków zarzucamy pomysł przepłynięcia Laguna de Apoyo w poprzek. Z resztą przeprawa taka, to aż 5 kilometrów. Z tego względu trzymamy się nieopodal brzegu, a jezioro tym razem chce wedrzeć się od boku. Zabawa jest jednak wyśmienita, a otaczająca przyroda zachęca do przyglądania się jej z bliska. Szczególnie wyjce, które dużym stadem idą wierzchołkami drzew w stronę naszego ośrodka. Choć jeszcze niedawno żar lał się z nieba strumieniami, to czuć, że słońce jest coraz niżej. Kierujemy swoje dzioby (i dzioby kajaków) w stronę brzegu.
Dzisiaj jesteśmy jedynymi gośćmi hotelowymi. Pozostali uczestnicy wywczasu, opuścili już ośrodek, który z tego powodu chwilowo możemy nazwać „naszym”. W tych szerokościach geograficznych zmrok zapada szybko, a w naszym przypadku zajwisko to jest dodatkowo spotęgowane przez wysokie ściany krateru. W otwartej, wspólnej kuchni robimy kolację i idziemy do namiotu przygotować posłanie. Podwójne ściany-zasłony spełniają zadanie. Pierwsze chronią przed owadami, a drugie przed ewentualnym wzrokiem ciekawskich. Nawoływania wyjców są szczególnie intensywne, bo duża grupa przechodzi w koronach drzew rosnących wokoło nas. Piękne położenie naszego łoża z baldachimem, górującego nad tarasowym zboczem, zachęca mnie do wczesnej pobudki.
Nazajutrz rzeczywiście jestem na nogach przed świtem. Sprawdziwszy wczoraj, że słońce powinno wyjść ponad krater u naszych stóp, za wczasu ustawiłem się z obiektywem gotowym do uwiecznienia chwili. Chociaż tego poranka nie doświadczamy piania kogutów, to na brak naturalnych budzików nie narzekamy. Nasze nieodłączne niewielkie małpy o wielkim głosie znowu przechodzą z miejsca na miejsce. Tym razem jednak to nie wokal zasługuje na odnotowanie, a ich… przedziwne ofensywne działania! Bowiem teren na którym się znajdujemy, staje się niespodziewanie areną militarnych rozgrywek, a nasz namiot, zmieniony w centrum dowodzenia oblężonych sił, doświadcza ciężkiego bombardowania z powietrza! „Małpy plotą małpie figle” i ciskają w nas oraz na przyległe tereny… niedojrzałymi owocami mango. Rozumiemy co prawda brak zamiłowania do zbyt twardych i niesłodkich wersji mojego ulubionego owocu, ale skąd pomysł na takie marnotrawstwo?!
W pewnym oddaleniu, z obawy przed zarobieniem guza, obserwuję zabawną scenę i przyglądam się ustalonej, zwierzęcej hierarchii, która między innymi ma wpływ na pierwszeństwo przejścia z drzewa na drzewo, jak i konieczność „oddania honorów” przewodnikowi stada. Gdy grupa licząca około trzydziestu osobników przemieściła się za budynek recepcji i zniknęła za bambusami, naraz na jednej z gałęzi przysiada średniej wielkości ptak, który wymachuje swoimi dwoma długimi lotkami. Piórka przypominające mikro-wiosła, chodziły w lewo i prawo niczym wahadło w zegarze, a sam jegomość długo pozował do zdjęcia i pozwolił mi nawet wrócić do namiotu po aparat, który zostawiłem przyglądając się wyjcom.
Ściany w głównym holu udekorowane są tablicami przedstawiającymi występujące w okolicy zwierzęta. W taki sposób poznaliśmy paramilitarne wyjce płaszczowe i piłodzioba-zegarmistrza. Po śniadaniu znowu wybieramy się na kajakową przejażdżkę, którą kończy krótkie opalanie się na pływającej przy plaży platformie, wylegiwanie się na hamaku i plecionym hamako-krześle. Zapewnieni o możliwości zostawienia plecaków w recepcji po zakończeniu doby hotelowej (w naszym przypadku „namiotowej”), udajemy się jeszcze na obiad do pobliskiej knajpki w stylu kostarykańskiej sody. Ta, choć licho wyglądająca, serwowała tanie i smaczne domowe obiady. Na odchodne jeszcze zaopatrujemy się w przylegającym sklepiku i idziemy odebrać bagaże, a z nimi czekamy na autobus.
Tym razem brniemy starym bluebirdem pod górkę. Wielokrotnie również zatrzymujemy się, aby zamiast pasażerów wziąć na pokład przeróżne towary. Najczęściej owoce, warzywa i paczki, których przed Masayą jest znaczna ilość przy szoferce. Choć niektóre z przesyłek zostają odebrane po drodze, to większość jednak trafia do adresatów dopiero na głównym rynku-dworcu autobusowym. Wysypujemy się z pojazdu tylnymi drzwiami, co wymaga od nas zwiększonej uwagi, aby nie spaść ze stromych schodów. Po chwili siedzimy znowu – w drodze do stolicy. Z Managui nasz kierowca pozwala nam nie wysiadać na stacji docelowej, a z własnej inicjatywy wiezie nas „na pusto” głębiej w miasto i wysadza przy przystanku, z którego odjeżdża komunikacja miejska w stronę Universidad Centroamericana (UCA).
Bardzo wdzięczni mężczyźnie, czekamy na nasz kurs wśród wielu innych osób, które ciekawie przyglądają się dwójce gringo. Jeszcze jeden rzut i jesteśmy pod universytetem, skąd wychodzą pośpieszne mikrobusy. Z tętniącej życiem, gwarnej i hałaśliwej stolicy ruszamy bez wolnych miejsc. Jedziemy ściśnięci na tylnej kanapie i oglądamy przesuwający się za oknami krajobraz. Szybkie tempo jazdy umila obecność klimatyzacji. Kiedy zbliżamy się do celu naszej podróży, wiemy że w Léon czeka na nas Daniel – gospodarz wynajętego pokoju. Kiedy zbliżamy się do León, nie wiemy, że czekają na nas i kieszonkowcy…
Paweł