Retro: León i zawodowcy
Dla porządku, jesteśmy obecnie w Kostaryce i jesteśmy bezpieczni. opisywane poniżej zdarzenia miały miejsce 29 marca 2019 roku. Znalazłszy trochę czasu na uzupełnienie zaległości, próbujemy załatać istniejącą lukę.
* * *
Po wyjeździe z Managui mikrobus szybko mknie przez dobrze utrzymane drogi. Prawdę mówiąc spodziewaliśmy się zobaczyć coś innego po pobycie w – wydawać by się mogło bogatszej – Kostaryce. Co prawda nie wiem czy tyczy się to wszystkich odcinków w kraju, ale ten, po którym się obecnie przemieszczamy jest gładki jak stół. Słońce mocno świeci, ale my jesteśmy przed nim schowani w ostatnim rzędzie siedzeń. Nasza „UCA” ma też klimatyzację, której kierowca nie oszczędza. Mamy się nieco na baczności, bo ścisk jest zauważalny. Nasze podręczne plecaki trzymamy na kolanach, tak jak bagaże jegomościa po Dominiki lewej i drugiego – po mojej prawej stronie.
Co jakiś czas zerkamy na telefon Dominiki, analizując miejsce, w którym obecnie jesteśmy. Mniej więcej w połowie drogi busik zjeżdża z drogi w jakieś odosobnione podwórko. Zmieniamy pojazd? Nie, to przerwa na uzupełnienie paliwa w „podwórkowej” stacji. Nikt w międzyczasie nie wysiada z pojazdu, wszystko trwa w jakimś letargu. W końcu wjeżdżamy do León. Tutaj busik co chwilę się zatrzymuje, a kolejni pasażerowie opuszczają pokład. Po zjeździe z szerokiej szosy wewnątrz jesteśmy już tylko my i starsza kobieta. Zagłębiamy się w labirynt prostopadle przecinających się ulic kolonialnego miasta. Powoli brniemy w zagęszczającym się tłumie, zza szyb obserwując życie toczące się po drugiej stronie. Jest gwarno. Niewielką dwukółkę ciągnie koń, przydrożne stragany zmniejszają szerokość jezdni, piesi przemykają w swoich sprawach, wpasowując się w przerwy pomiędzy większymi uczestnikami ruchu. Dużo pyłu dookoła.
Kiedy tempo jazdy spada prawie do zera, a multitud osiąga punkt kulminacyjny, naraz robi się chwilowe rozprężenie i jakby deus ex machina pojawia się dworzec autobusowy. Przypomina on bardziej centralne targowisko León. Tak jak zazwyczaj w pozostałych miastach Nikaragui, tu – wśród kupców i kupujących – znajduje się główny punkt przesiadkowy. Z zatopienia pośród przewijających się obrazów i zagadkowej dynamiki życia, wyrywa nas odgłos otwierających się drzwi busa. Nasza współpasażerka oznajmia „es una parada ultima”. Wysiadamy! Zamykamy drzwi. Możne nawet to nie my zamykamy. Sekwencja postępujących po sobie wydarzeń nie jest dla nas jasna do dzisiaj – po niespełna roku. Część to wolno przesuwające się klatki, inne zapamiętałem jako szybkie mignięcia myśli i obrazów.
Wokół nas szybko gromadzi się niewielka grupa chłopaków. Około sześciu, ośmiu – tak zeznałem później na komisiariacie. W moment robi się ścisk, z którego jak najszybciej chcemy wyjść. Ktoś poklepuje mnie po ramieniu. Inny proponuje przejazd trójkółką. ¡Hola! ¡Gringo! ¡Triciclo! ¿Quieres Restaurante? Odpowiadając kulejącym hiszpańskim, że nie jestem głodny, szybko wychodzę z potrzasku. Dominika jest obok. Odetchnąłem głęboko, bo sytuacja robiła się dziwnie nieprzyjemna. Jeszcze kilka kroków, odruchowo ostukuję kieszenie. Telefon? Jest. Ręka sięga do zapinanej na zamek, bocznej kieszeni moich spodenek. Otwarta… !!! Paszport! Wzrok potwierdza domysły. Co się dzieje?! Z bezradnością w oczach odwracam się, szukając tłumku chłopaków i busa. Wszystko wydaje się być niemożliwe. Żadna z postaci poprzedniego aktu nie pozostała na scenie! A może jeszcze jest ktoś dookoła? Nikogo nie mogę rozpoznać. Nasz odbiór rzeczywistości zmienia się w sekundzie. Kilkanaście kroków dzieli nas od najbliższego sklepu z telefonami komórkowymi. Dominika siada w małym przedsionku, a ja pytam, gdzie jest policja. Próbuję trochę po angielsku, a trochę po hiszpańsku wytłumaczyć, że zginęło mi opakowanie na dokumenty. Próbuję sobie przypomnieć co jeszcze było w środku i blednę. Żółtodziób! Nie wiem czy jestem na siebie zły czy nie, ale świadomość, że za jednym razem straciłem prawo jazdy, dowód osobisty, obydwie karty płatnicze i najważniejszy teraz – paszport, ścina mnie z nóg. O pieniądzach chwilowo nie myślę. Przecież trzeba działać! Na oślep zagłębiam się w labirynt bazaru, pytając o policję. Po chwili docieram do siedzącego na stole mężczyzny ubranego w uniform. Ten jednak najwyraźniej nie jest zainteresowany udzieleniem pomocy gringo, który nawet nie potrafi powiedzieć o co mu chodzi. Z poczuciem bezsensu wracam do Dominiki.
Ludzie w sklepiku udostępniają internet. W Polsce jest około północy, po krótkiej chwili oczekiwania moja siostra odbiera telefon. Szybko tłumaczę co zaszło. Staram się być metodyczny mimo stresu i gonitwy myśli. Nie wiem czy mi to wychodzi. Jakaś cząstka mnie z głupią nadzieją czeka na moment, gdy ktoś z uśmiechem przyniesie dokumenty, przecinając ciąg feralnych zdarzeń. Nic takiego się nie dzieje, to jest realne życie. Kasia w nocy dzwoni na telefon alarmowy MSZ, po czym bezkutecznie kontaktuje się z trzema ambasadami europejskich krajów w Nikaragui – polskiej tutaj brak. Po chwili oddzwania po rozmowie z Panią Konsul w Panamie. Dostaję jej numer telefonu i bezpośrednio informuję o wydarzeniach. Równocześnie powiadamiam gospodarza wynajętego przez nas pokoju, że nie dotrzemy na czas. Mamy zostać w miejscu – przyjedzie do nas. Emocje powoli się uspokajają, osiągając stały, ale podwyższony poziom. Osoby w sklepiku patrzą współczująco i starają się nas uspokoić.
Musimy się dostać na policję, abym mógł złożyć zeznania i wysłać ich kopię do konsulatu, by formalnie zgłosić kradzież paszportu i móc ruszyć z całą pozostałą machiną. Jeszcze czekamy na Davida, kiedy obok nas przejeżdża policyjny pick-up. Chwytam się, prawie dosłownie, samochodu jak życiowej szansy i gestykulując nerwowo tłumaczę zajście. Z paki pojazdu zsiadają dwie osoby ubrane w moro, z długą bronią w ręku. Ze środka wysiada również dwoje umundurowanych funkcjonariuszy. Znów właściciel sklepu podaje pomocną dłoń, pomagając w tłumaczeniu. Nie chce się jednak angażować w wyjazd na komisariat. Wydaje się zakłopotany, jakby spodziewał się ewentualnych problemów. Na świadka zostaje „powołany” jeden z chłopaków – kierowców trójkółek. Minę ma bardzo zakłopotaną, wręcz przestraszoną. Tłumaczy ciągle, że to nie on. Ja jednak rozpoznałem jego twarz, choć w świetle jego ustawicznych zapewnień sam tracę to przekonanie i zaczynam się zastanawiać czy po prostu nie zgubiłem dokumentów w busie, a teraz niewinny człowiek będzie ponosił tego konsekwencje. „Żołnierze” wsiadają z powrotem na pakę samochodu i trzymają młodego rikszarza.
Jakby tego było mało, po chwili od ruszenia, wokół nas robi się niespokojnie. Siedzimy w środku i zastanawiamy się czy nie dojdzie do czegoś w rodzaju sądu ulicznego za zabranie niewinnego człowieka, bo tłumek coś krzyczy do policjantów. Ludzie nie podchodzą jednak bezpośrednio do samochodu. Kobieta i mężczyzna w moro prezentują swoją broń. Nie my jednak jesteśmy powodem zajścia. „Wojskowi” zostają w samochodzie, a policjanci śpieszą w zakamarki targowego labiryntu. Po chwili ciągną ze sobą wyrywającego się starszego, zaniedbanego mężczyznę. Ten wykrzykuje gniewnie jakieś urywane zdania. Gdy i on zostaje umieszczony obok naszych żołnierzy, Dominika jest świadkiem zagadkowej sceny. Policjant wskazując na nas pyta mężczyznę – ulicznego sztukmistrza, o coś w stylu „czy to ktoś od ciebie?”. Dostaje jednak odmowną odpowiedź od kuglarza, a my ruszamy dalej.
Jest już ciemno, a na małym komisariacie jest kilku interesantów, więc cierpliwie oczekujemy na swoją kolej. Chłopaka i starszego mężczyznę prowadzą do aresztu, a my siadamy na ławeczce na zewnątrz. Czekamy. Po chwili zjawia się David, który rozeznawszy się w sytuacji na bazarze, pojechał prosto do nas. To był pierwszy moment, który dodał nam otuchy. Gdy przyszła nasza kolej na złożenie zeznań, znów bariera językowa okazała się znacznym problemem. W sukurs znów przychodzi gospodarz lokum, który jedzie do sklepu doładować konto telefonu, aby „podzielić się” internetem. Gdy wraca, tłumaczę moje zeznania i przekazuję telefon policjantce, która wprowadza tekst do komputera. Czasami tylko zadaje pytania.
Dwie dodatkowe Opatrznościowe sytuacje wydatnie nam pomagają. Po pierwsze – przed wyjazdem z Alajueli, Daniel podzielił się z nami wiadomością o istnieniu platformy internetowej, oferującej bardzo dobre tłumaczenia maszynowe, w porównaniu do najbardziej rozpowszechnionego serwisu. Po drugie, po przyjeździe na posterunek miałem wewnętrzny impuls, aby po polsku zacząć spisywać wydarzenia, by się – kolokwialnie mówiąc – w nich później nie pogubić. Kiedy nastał moment uzupełniania denuncii byłem gotów. Po złożeniu zeznań, policjanci zapraszają do drugiego samochodu. Dominika z Davidem zostaje na miejscu, a ja z komisarzem Zapatą z wydziału kryminalnego, jadę na wizję lokalną. Po ciemku poruszamy się po różnych zaułkach. Dzieki tłumaczowi dowiaduję się, że mamy się „pokazać w mieście”, aby odpowiednie osoby wiedziały, że policja „węszy”. Podczas objazdu pojawiamy się również na mercado central, gdzie odtwarzam przebieg zdarzeń. Wracamy.
Dzisiaj jednak nie dostaniemy upragionego dokumentu! Jest piątkowy wieczór, a komisarz Zapata nie jest w posiadaniu odpowiedniej pieczątki do podstemplowania. Mamy stawić się w tym samym miejscu jutro. David zamawia nam taksówkę, a sam jedzie skuterem za nami. Oby jak najszybciej znaleźć się u niego, niech ten dzień się w reszcie skończy! Niedługo zajmuje nam przejazd i po zamknięciu za nami ciężkich, drewnianych drzwi, po raz pierwszy od kilku godzin czujemy ulgę. Gospodarz prowadzi nas do pokoju. Duże, zadbane lokum z prywatną łazienką, wejściem z zadbanego patio robi na nas sympatyczne wrażenie. Nie mamy jednak co jeść. Znów możemy polegać na naszym opiekunie, który towarzyszy nam w drodze do sklepu i z powrotem. Mamy okazję po raz pierwszy zobaczyć majestatyczny budynek katedry. Teraz nie myślimy jednak, aby wejść do środka. Po napełnieniu żołądków dopiero czujemy, że byliśmy bardzo głodni. Podliczamy straty. Czujemy się bezpieczni w obrębie naszego budynku. Dominika pada spać pierwsza wśród rozrzuconych na łóżku rzeczy. Ja dołączam niewiele później.
Paweł