Z namiotem na styku trzech granic
Przy wypatrzonym campingu budka z napisem REJESTRACJA była zamknięta, a zielony teren za nią przypominał raczej miejski park. Przechadzali się po nim ludzie z psami, na ławkach przesiadywały grupki młodzieży.
Podeszliśmy do kilku osób z pupilami na smyczy i spytaliśmy, czy orientują się, czy miejsce nadal, już po sezonie, jest czynne. Jeden z mężczyzn okazał się kolegą właściciela (a przynajmnej tak się sam określił) i miał do niego numer telefonu. Po niecałych dziesięciu minutach pojawił się inny pan, zaproponował cenę 10 euro za rozstawienie namiotu, zainkasował zapłatę i bez żadnego kwitu dla nas, oddalił się. Mieliśmy tylko nadzieję, że za godzinę nie pojawi się prawdziwy opiekun przybytku i nie poinfomuje nas, że przebywamy tu nielegalnie 😉 Na szczęście nic takiego nas nie spotkało. Zaskoczeni trochę okolicznościami i szerokim dostępem z zewnątrz do naszej bazy, rozbiliśmy namiot i zjedliśmy kolację w towarzystwie nastolatków spędzających w tym miejscu weekendowy wieczór.
Po jakimś czasie Paweł dostrzegł pakujący na zewnątrz camperopodobny samochód i kierowcę niepewnie przechadzającego się w okolicach budki przy wejściu. Podszedł do niego zagadać i wyjaśniło się że, nowy osobnik jest Niemcem zwiedzającym Bałkany autem Iveco przerobionym na pojazd z sypialnią. Zastanawiał się, czy nocować w tym miejscu, czy jechać dalej, ale ostatecznie postanowił zostać. Bardzo szybko nawiązaliśmy sympatyczny dialog, a Thomas nawet specjalnie przeparkował pojazd wejściem w kierunku naszego namiotu, co dawało większe poczucie bezpieczeństwa na czas noclegu. Okazał się również dobrze przygotowany na biwakowe warunki – na środku między nami ustawił metalowy piecyk rozpalany drewnem, którego cały duży karton wiózł ze sobą. Ja dostałam do dyspozycji wygodny leżak, a panowie usiedli na rozkładanych krzesłach. Do tego turystyczny stolik i zastawa stołowa dopełniały sielankowych okoliczności. Spędziliśmy niezwykle klimatyczny wieczór w blasku ognia, przy akompaniamencie cykających świerszczy i szelestach jesiennie opadających liści. Wymieniliśmy się opowieściami o dotychczas przeżytych przygodach i wizjach nadchodzących dni. Thomas miał zamiar udać się do Albanii. Nam już trochę uciekał czas, chcieliśmy dać sobie więcej okazji na złapanie jachostopu z Gibraltaru, dlatego skłanialiśmy się ku opcji szybkiego wypadu do Czarnogóry i stamtąd już powrotu do Turynu. Nowy znajomy postanowił zaangażować się w nasz projekt i ofiarował pomoc w dojeździe do samej granicy. Bardzo nam to pasowało, więc rano wypiliśmy wspólnie kawę, zwinęliśmy obozowisko i ruszyliśmy w trasę. Ja siedziałam na miesjcu pasażera, a Paweł tym razem dostał miejsce na łóżku z tyłu.
Bezpiecznie dotarliśmy do punktu kontrolnego i żegnając się serdecznie z Thomasem ruszyliśmy do bramek. Pokonaliśmy te po stronie Chorwackiej, jeszcze raz pomachaliśmy sobie na „do widzenia” z naszym sympatycznym kierowcą i podreptaliśmy do kolejnego przejścia. Mój mąż odrobinę niedomagał zdrowotnie, więc robiliśmy częstsze przystanki. Zaskoczył nas brak czarnogórskich budek strażniczych w zasięgu wzroku – głowiliśmy się, czy są tylko jedne i już jesteśmy na terytorium drugiego państwa? Jeśli tak, to może powinniśmy już łapać stopa? Ale jak to możliwe, by były połączone granice? Tym bardziej, że mijaliśmy znak charakterystyczny dla miejsc między kontrolami. Po prawej stronie mieliśmy wysoką skałę, po lewej urwisko z innymi szczytami w oddali, przed i za sobą asfalt, a nad głowami mocno grzejące słońce. Nie pozostawało nam nic innego, jak iść dalej. Paweł dzielnie dawał sobie radę, szczęśliwie szliśmy po delikatnej pochyłości w dół, więc było odrobinę lżej. Po kilometrze – lub więcej – trafiliśmy na kolejną tablicę informacyjną, tym razem zakazującą biwakowania poza polami namiotowymi. Szkoda, czuliśmy się bezpiecznie podróżując ze świadomością opcji noclegu gdziekolwiek. Umęczeni pokonaną trasą w końcu dotarliśmy do następnych szlabanów. Szliśmy 2,5km, z przystankami zajęło nam to prawie godzinę. Tu doczytaliśmy na plakatach, że po wjeździe na teren państwa, trzeba zarejestrować się urzędzie jako turysta w ciagu 24 godzin od momentu zakwaterowania. Czyli musieliśmy odpuścić ewentualną możliwość przetrwania na zamkniętym campingu…
Ulokowawszy się w cieniu, na poboczu, tuż za bramkami, wystawiliśmy kciuki. Dość szybko zatrzymał się przy nas samochód, jednak jechał w innym kierunku. Około dziesięć minut później, sympatyczna para zabrała nas na pokład. Rozmawialiśmy głównie z niezwykle energiczną panią siedzącą na miejscu pasażera, a pan za kierownicą mknął przed siebie w niewyobrażalnym tempie (czasami podglądałam zegar prędkości, zazwyczaj wskazówka była na 140km/h, a nie jechaliśmy autostradą, oczywiście przy wprzedzaniu opowiednio doginała się do wyższych wartości). Wspólnie mogliśmy zabrać się aż do Budvy, o której nawet wcześniej nie słyszeliśmy. Po szybkim studiowaniu mapy bardzo nam się sposobność spodobała. Ponadto trafiła nam się okazja przepłynięcia fragmentu Zatoki Kotorskiej promem! Świeże powietrze trochę ulżyło Pawłowi i z nieco lepszym samopoczuciem wsiedliśmy z otwartego pokładu statku do samochodu, by przejechać pozostałą część drogi.
Dominika
Widzę, że w końcu udało się wam złapać trochę lądu i internetu. Z niecierpliwością czekam na kazdy wpis. Gratuluję udanego rejsu przez Atlantyk i życzę powodzenia w dalszej podróży. Pozdr z Sieradza G&G.
P.S Szkoda że brak dokumentacji wideo waszych przygód, ale liczymy na obszerne opowieści po powrocie.
G&G, dziękujemy za Waszą obecność! Dokumentacja wideo powstaje w bardzo okrojonej wersji, ale może coś pokleimy w spokojnych lądowych okolicznościach 🙂 Pozdrawiamy z Martyniki